Przed nami życiowe wyzwania. W tym świetle bezcenne są słowa Jezusa
Chrystusa: „Wypłyń na głębię”. To gorące zaproszenie można jednak różnie
interpretować. Od tej interpretacji zależy wiele ważnych spraw w życiu. A
właściwie nawet cały koloryt naszej egzystencji.
Najpierw warto uwyraźnić dwie drogi, które są tak naprawdę ślepymi uliczkami.
Pierwsza z nich polega na tym, że już w punkcie wyjścia rezygnujemy z
wypłynięcia. Bez większych problemów znajdują się argumenty uzasadniające
bezczynność. Myśli w rodzaju „na pewno się nie uda”, „nie ma co ryzykować” są
na porządku dziennym. Obecne życie może mieć w sobie wiele mankamentów i
niedogodności, ale poczucie bezpieczeństwa w dotychczasowym światku okazuje się
wartością ważniejszą. Ludzie, którzy by pomogli, ewentualne kredyty, które
byłyby udzielone, wreszcie pomoc samego Boga, wszystko zostaje zaprzepaszczone.
Druga droga sytuuje się z kolei w zupełnie innych klimatach. Tym razem „wypłyń
na głębię” to głos wywołujący rezonans głęboko w duszy. Głowa wypełniona jest
projektami, postrzeganymi jako najlepsze w świecie. Człowiek jest wtedy
przekonany, że cały świat do niego należy. Często pada stwierdzenie: „Trzeba
wierzyć w samego siebie”. Wypływam na głębię, nie zdając sobie sprawy, jak
wielkie niebezpieczeństwa czyhają na morzu życia. Człowiek może mieć
rzeczywiście początkowo dużo sił i energii, ale przeciwstawne moce są jeszcze
większe. Przypomina się katastrofa Titanica. Konstruktorzy byli przekonani, że
to cudo techniki na ówczesne czasy jest po prostu niezatapialne. A jednak
okazało się inaczej. Titanic zatonął. Podobnie skończyło się wypłynięcie wielu
ludzi. Wspaniałe projekty zamieniły się w zgliszcza. Zostały kredyty do
spłacenia z wciąż rosnącymi odsetkami, nadszarpnięte lub zniszczone
dotychczasowe pozornie przyjacielskie relacje.
Co łączy te dwa przypadki, na pierwszy rzut oka zupełnie odmienne? Otóż
niewypłynięcie i nonszalanckie wypłynięcie charakteryzuje oparcie się tylko na
ludzkich siłach. Na przekonaniu o własnej mądrości. Realna obecność i moc Boga
nie jest brana na serio pod uwagę.
Wezwanie „wypłyń na głębię” to rzeczywiście świetny projekt na życie. To
kwintesencja optymalnej filozofii życiowej. Trzeba jednak mieć odwagę uznać w
punkcie wyjścia własną niemoc. Ograniczoność moralną i intelektualną. Mając
świadomość tej niemocy, całą ufność pokładam w Bogu. Pozwalam Jemu działać
poprzez moje życie. W Biblii znajdujemy świetny przykład takiej postawy u św.
Pawła i św. Piotra. Pierwszy z nich ma odwagę nazwać siebie „poronionym
płodem”, zaś drugi bezceremonialnie określa się „człowiekiem grzesznym”.
Poczucie własnej nicości umożliwia niejako wpłynięcie w nasze życie Bożej Mocy.
Sam z siebie jestem niczym i nic nie mogę. Opierając się na Bogu, wszystko
mogę. Przy takim podejściu można spokojnie wypływać na głębię życia.
Paraliżujące poczucie bezpieczeństwa zostaje przezwyciężone przez sensowną
gotowość do podjęcia ryzyka. Potencjalne potężne przeszkody, nawet gdy będą
gigantyczne, to i tak będą mniejsze od Wszechmocy Boga.
W tej koncepcji rozumienia życia nie zaczynam od odrealnionych kosmicznych
projektów. Nie żyję w świecie wyimaginowanych wielkich zysków lub
filantropijnych sukcesów. Godzę się na wypłynięcie małą łódeczką, która
wystawia swój żagiel na wiatr Ducha Świętego. Nie wiem, jak dalej będzie
przebiegał rejs, ale najważniejsze, że będzie prowadził na głębię.
Warto spojrzeć na przykład Matki Teresy z Kalkuty. Jest obecnie znana na
świecie jako kobieta, która dokonała wielkich rzeczy dla ubogich, zepchniętych
na margines życia ludzi. Jak się to stało? Otóż na początku nie miała wielkich
wizji uzdrawiania globalnej biedy świata. Tak zwyczajnie zaczęła swą misję od
podniesienia pierwszego, konkretnego człowieka leżącego na ulicy. Potem byli
kolejni ludzie. Postrzegała się jako ołówek w ręku Pana Boga. Z biegiem
lat coraz pełniej odsłaniała się głębia tego wypłynięcia.
Jak
zinterpretujesz „wypłyń na głębię”? Z Jezusem Chrystusem ten życiowy rejs może
naprawdę stać się niepowtarzalną historią coraz większej głębi życia.
10 lutego 2013 (Łk 5, 1-11)