Utrata bliskiej osoby… Bolesne wydarzenie, które
w jednej chwili unicestwia piękne plany… Uderzenie, które powala na ziemię,
pozornie nie dając już żadnej nadziei na powstanie…
Krytyczne chwile mają decydujący wpływ na dalszy
obraz życia. Wszystko zależy od sposobu interpretacji trudnych faktów, które
zaistniały. Najgorzej, gdy do serca wkrada się beznadzieja, która wywołuje
poczucie totalnego bezsensu. Śmierć staje się najbardziej wyczekiwanym
„przyjacielem”. Ciężkim doświadczeniem jest depresja. Utrata kogoś
bliskiego lub jakieś poważne niepowodzenie mogą „radosny ogień życia” zamienić
w „przygnębiające pogorzelisko umierania”. Zwykłe wyciągnięcie dłoni
zaczyna przypominać akt heroiczny. Po co brać kubek do ręki? Po co wstawać?
Perspektywa nicości nie mobilizuje, ale jeszcze bardziej przytłacza i
unieruchamia. Specyfiką tego typu interpretacji jest zdefiniowanie
przyszłości jako wszechobecnej pustki. Skoro „ukochany świat” przestał istnieć,
to znaczy, że obecnie już nic nie istnieje. Nie ma nikogo, dla kogo warto
żyć...
Istnieje także odmienny sposób reagowania na
ciężkie doświadczenia, który charakteryzuje się banalizującą powierzchownością.
Powodem tego jest brak głębszych uczuć. Ale może to być także świadoma
strategia zakładania zewnętrznego pancerza, aby nie załamać się i iść dalej. To
też nie jest właściwa interpretacja, choć pozwala doraźnie uzyskać zewnętrzne
efekty. Słabym punktem jest brak odczytania głębokiego sensu tego, co
wstrząsnęło życiem. Jeśli Bóg dopuszcza jakieś tragedie, to tylko dlatego, że
coś bardzo ważnego pragnie przekazać. Aby to przesłanie odczytać trzeba zgodzić
się na „przeżywanie piekła”, zarazem heroicznie ufając, że „jakieś niebo”
zaistnieje. W rzeczywistości, te palące promienie nie mają natury piekielnej,
ale pełnią rolę oczyszczającego ognia, będąc swoistym „ogniem czyśćcowym”.
W ten sposób dochodzimy do trzeciej,
optymalnej interpretacji. Tym razem to, co po ludzku umarło, jest
zinterpretowane jako zaproszenie do „Bożego życia”. Przyszłość nie jest
postrzegana jako synonim pustki, ale jako „miejsce cudu”, gdzie Bóg z doznanej
śmierci wyprowadzi nowe życie, jeszcze piękniejsze i jeszcze głębiej zanurzone
w Wiecznej Miłości. Wstrząs jawi się jako „trzęsienie ziemi”, które
powoduje pojawienie się „nowego kontynentu”. Wzruszająco ilustruje to
ewangeliczny przypadek prorokini Anny, która „siedem lat żyła z mężem i
pozostała wdową” (por. Łk 2, 36-40). Miała bardzo wrażliwe i
miłujące serce. Z pewnością bardzo przeżyła śmierć męża, w młodym wieku
zostając wdową. Nie załamała się jednak i nic nie zbanalizowała. Doznaną tragedię
nie potraktowała jako przekleństwo, ale jako błogosławieństwo.
Zostawszy wdową, utraciwszy ukochanego człowieka
na ziemi, postanowiła całe swe życie poświęcić Bogu. Tę misję podjęła w sposób
heroiczny, stając się świętą prorokinią. W Ewangelii czytamy o Annie: „Nie
rozstawała się ze świątynią, służąc Bogu w postach i w modlitwach dniem i
nocą”. Oczywiście nie znaczy to, że mieszkała w świątyni. Po prostu codziennie
wiernie przychodziła do świątyni, aby na specjalnym placu dla kobiet kierować
do Boga modlitwy. „Dniem i nocą” wskazuje na praktykowanie modlitwy nieustannej
w sensie ciągłego trwania przed Bogiem. Podejmowała także postne wyrzeczenia.
Można powiedzieć, że po śmierci męża Anna podjęła „życie pustelnicze” pośród
ludzi. Z biegiem lat zyskała głęboką duchową wrażliwość i nawiązała
bliską relację z Bogiem.
Warto zauważyć, że w tym samym czasie Herod
Wielki realizował gigantyczne plany budowlane w Jerozolimie, między innymi
spektakularnie rozbudowując świątynię. Ale czynił to na swoją chwałę.
Prorokini Anna żyła pokornie w świątyni na chwałę Boga. Dzięki temu rozpoznała
w małym Dziecięciu, które z Maryją i Józefem spotkała w świątyni,
przyszłego Mesjasza. Już na ziemi doświadczyła przedsmaku wiecznej
kontemplacji Oblicza Jezusa. Przeżyte w młodości cierpienie stało się dla niej
drogą do odkrycia Krainy Szczęśliwości w Bogu. A w tej Krainie spotkała po
śmierci swego utraconego męża.
Gdy Bóg odbiera, daje bezgranicznie więcej,
zwracając także to, co wcześniej odebrał…
30 grudnia 2015 (Łk 2, 36-40)