Warto przyjrzeć się swemu wnętrzu
pod kątem rozumienia pomocy drugiemu człowiekowi. Jawią się trzy zasadnicze
możliwości. Pierwsza z nich polega na tym, że nie pomagam. Nie chcę dzielić się
chlebem, który posiadam. „Niech każdy sam sobie w życiu daje radę”. Nie
podejmuję trudu wczucia się. Nie ma mowy o wejściu w świat życiowych zmagań
drugiego człowieka. Może być to starannie ukryte pod pewnymi pozornymi
działaniami. W rzeczywistości jednak nie chcę pomagać. Zostawiam tak naprawdę
drugiego samego z jego problemem. Dodatkowo, dostrzegana nieudolność i słabość
stają się argumentem do krytyki. Ten egoistyczny osąd w konsekwencji prowadzi
do jeszcze głębszego pogrążania człowieka, któremu się nie pomaga.
W drugim przypadku rodzi się pragnienie
pomocy. Posiadane możliwości duchowe i materialne są natychmiast
wykorzystywane, aby podać pomocną dłoń. Powstaje nawet przekonanie, że
zaistniały problem jest łatwy do przezwyciężenia. Nieraz bardzo szybko, często
jednak po upływie pewnego czasu, okazuje się jednak, że sprawy wyglądają nieco
trudniej. Pierwotne ludzkie siły się wyczerpują. Dylemat drugiego zaczyna się
jawić jako coraz bardziej złożony i ostatecznie nawet nie do pokonania. Co
więcej, może nawet dojść do swoistego wypalenia się. Zaczyna królować zniechęcenie
i ostatecznie rezygnacja. Człowiek podzielił się chlebem, który miał. Ale
posiadał w sumie niewiele i więcej już nie jest w stanie uczynić i dać.
Wcześniej czy później ludzkie zdolności okazują się ograniczone i
niewystarczające.
Wreszcie trzecia sytuacja. Tym razem
podobnie jak poprzednio czuję pragnienie pomocy drugiemu człowiekowi. Podejmuję
to doświadczane w sumieniu wewnętrzne wezwanie. Jednocześnie pokornie uznaję,
że posiadane kilka chlebów możliwości na krótko wystarczy. Dlatego nie rzucam
się od razu drugiemu na pomoc. Najpierw z tym, co posiadam, idę do Boga.
Przynoszę posiadane chleby, uznając, że to praktycznie nic wobec potężnych
potrzeb. I tu ma miejsce niebywały cud. Bóg dokonuje cudownego rozmnożenia
tego, co przed nim złożyliśmy na modlitwie. Teraz dopiero wyruszam na spotkanie
drugiego człowieka. Fizycznie to ja daję chleby pomocy drugiemu. W
rzeczywistości jednak tylko przekazuję to, co otrzymałem jako rozmnożone przez
Boga. Staję się narzędziem, poprzez które tak naprawdę to sam Bóg przychodzi z
pomocą napotkanemu człowiekowi z jego problemem.
Tym razem nie grozi już
niebezpieczeństwo wyczerpania. Bóg jest bowiem nieskończony. Jest w stanie
przezwyciężyć nawet największe wyzwania i jak najbardziej spiętrzone problemy.
Dokonuje się najgłębsza i najbardziej owocna pomoc. Kilka chlebów wystarczy,
aby nakarmić dziesiątki, setki, tysiące ludzi, w zależności od potrzeb. Staję
się człowiekiem, który naprawdę pomaga drugiemu człowiekowi. Mówiąc
precyzyjniej, powstaje sytuacja, gdzie poprzez mnie sam Bóg może pomagać drugiemu
człowiekowi w potrzebie.
8 stycznia
2013 (Mk 6, 34-44)