Żyjemy pośród
innych ludzi. Opłakiwanie cudzych grzechów to niestety częsty obrazek naszej
codzienności. Dodatkowo środki masowego przekazu wyraziście odmalowują zło
tego, „co też ludzie robią!”.
I tu dotykamy newralgicznej kwestii. Otóż wobec faktu zła możliwe są dwie
radykalnie odmienne postawy. Pierwsza polega na tym, że dokonuję niejako
automatycznego przekierowania odpowiedzialności na inną osobę, inną rodziną lub
inne środowisko. Często, dobrym tego przykładem jest sposób słuchania kazania w
czasie Mszy świętej. Gdy ukazywane są niewłaściwe zachowania i słabości
moralne, wielu słuchaczy od razu ma przed sobą twarz kogoś, do kogo słowa
napomnienia bardzo dobrze pasują. Paradoksalnie, trudne czy wręcz bolesne
prawdy mogą nawet rodzić poczucie satysfakcji. Jak to dobrze, że komuś się
dostało. W podtekście słuchacz zakłada swą doskonałość i koncentruje się na
konieczności przemiany drugiego. Konkretnie, żona lub mąż tak słuchają kazania,
że skrupulatnie odnajdują grzechy i słabości współmałżonka. W telefonie
istnieje możliwość automatycznego przekierowania połączenia na inny numer, gdy
ktoś dzwoni. Tutaj dokonuje się dokładnie coś podobnego. Żona automatycznie
przekierowuje dochodzące słowo o nawróceniu na męża, a mąż czyni podobnie wobec
swej żony. Rodzicie wobec dzieci, a dzieci wobec rodziców. Szef w pracy wobec
pracowników, a pracownicy wobec szefa itd. Podobnie w różnych debatach
społecznych. Diagnoza negatywnego stanu rzeczy prowadzi do wniosku o potrzebie
moralnej przemiany strony przeciwnej.
Ten model postępowania jest radykalnie błędny. Jezus Chrystus bowiem głosi:
„Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je;
ponieważ oni dzięki nawoływaniu Jonasza się nawrócili, a oto tu jest coś więcej
niż Jonasz”(Łk 11, 32). Brak opłakiwania własnych grzechów to błąd z dwóch
prostych powodów. Najpierw sami do głębi nie korzystamy ze słowa, które mogłoby
nam pomoc. Następnie utwierdzanie się w konieczności nawrócenia drugiego nic
zasadniczo realnie nie wnosi. Co najwyżej powoduje grzeszny osąd drugiego.
Drugą postawę wobec zła wyraziście pokazuje Matka Teresa. Kiedyś dziennikarz
spytał ją, co robić, żeby zmienić cały ten zły świat. Błogosławiona
odpowiedziała wtedy: najpierw ja się zmienię, pan się zmieni, i już świat
będzie lepszy. Tak więc po prostu trzeba chcieć zacząć od siebie. Taka szczera
chęć to bardzo dużo. Ale to dopiero początek dobrej drogi. Od razu bowiem
pojawi się niebezpieczna przeszkoda. Przeszkoda ta jest tym bardziej
niebezpieczna, im bardziej człowiek przekonany jest o swej moralnej
dobroci i znajomości wiary.
Chodzi tu o postawę racjonalizacji. Racjonalizacja polega na tym, ze człowiek
sprawnie usprawiedliwia swe słabości. Rozum staje w służbie usprawiedliwienia
swego zachowania. Jak trzeba, to nawet i czarne nazywa się białym. Zauważmy, że
uczeni w Piśmie i faryzeusze odrzucili wezwanie do nawrócenia kierowane przez
Jezusa Chrystusa. Nie mieli sobie nic do zarzucenia, co odpowiednio uzasadniali
stosownymi fragmentami Pisma Świętego. Tak naprawdę rdzeń nawrócenia znajduje
się bowiem w sercu. Jeśli człowiek uznaje, że jest na dobrej drodze, to potem
już niewiele do niego dociera. Szczelna blokada. Nawet najbardziej
spektakularne znaki i najbardziej oczywiste przykłady niewiele dadzą. I tak
będą zinterpretowane na własną korzyść i na niekorzyść drugiego.
W ten sposób dochodzimy do sedna sprawy. Początkiem realnego zmniejszania zła
jest spojrzenie najpierw na własne życie. Spotykając się ze słowem ukazującym
słabość, zło, grzech odnoszę je niejako automatycznie najpierw do siebie. Nie
zakładam płaszcza przeciwdeszczowego wzmocnionego parasolką, ale niejako
przeobrażam się w dobrze wchłaniającą gąbkę. Uwrażliwiony słowem Bożym,
podejmuję w głębi serca decyzję o przemianie własnego życia. W Biblii mamy
piękną ilustrację tego procesu. Prorok Jonasz głosił potrzebę nawrócenia i lud
pokornie podjął wołanie proroka. Największym autorytetem życiowym jest
Jezus Chrystus. Warto wziąć sobie głęboko do serca Jego słowo i wciąż rozpoczynać
od nawracania siebie.