Przełamując burzowe fale


Szaleńczy pęd samochodem. Podminowany bieg do sklepu. Pociągająca perspektywa, aby odreagować wewnętrzne napięcie. Wzburzone emocje chcą wyżyć się w zakupie, który potem szybko popadnie w zapomnienie na dnie szafy. Ostatecznie, nawet obandażowanie drzewa rejestracją jest jakimś rozwiązaniem. Rozpaczliwe poszukiwanie ulgi. W ludzkich głowach wiele jest myśli, które na spokojnie patrząc są absurdalne. A jednak się pojawiają w chwilach życiowych burz. Wpada wtedy  gwałtowny wicher. Wszystko spowite jest ciemnościami. Fale emocji zewsząd zalewają łódź życia. Wszechogarniający chaos zwycięża wobec ludzkiej niemocy.  

Głębokim rdzeniem wewnętrznej burzy jest doświadczenie lęku. Jednocześnie trudna sytuacja z jej rozszalałymi falami rodzi doraźne poczucie samotności. Nikt mnie nie rozumie. Na nikogo nie mogę liczyć. Sam muszę stanąć wobec tego, co mnie totalnie przerasta. Samotność jeszcze bardziej wzmaga spektrum reakcji lękowych. Bóg doskonale zdaje sobie z tego sprawę, co się dzieje. Dlatego przychodzi, aby pomóc człowiekowi. Ale często niestety sprawa bardzo się komplikuje. Człowiek jest tak bardzo zamknięty w samodzielnym zmaganiu z falami, że przychodzący Jezus wywołuje paradoksalnie lęk. Tak, miłość nierozpoznana wyzwala strach. Szatan wzmacnia ten lęk, aby uniemożliwić skorzystanie z Bożej pomocy. 

Nawet gdy człowiek czuje się głęboko samotny i opuszczony, to w rzeczywistości przychodzi do niego Bóg. Ale z tego faktu nie wynika proste przełożenie na doświadczenie poczucia bezpieczeństwa. Miłość bowiem może pozostawać niejako za zasłoną. Istnieją dwa powody tej zasłony. Pierwszy, to koncentracja na samodzielnym zmaganiu się z burzą. Niebezpieczeństwo tak przytłacza, że człowiek już nic więcej nie widzi. Pęd za głupimi myślami jest tak mocny, że nic więcej już nie jest w stanie dotrzeć do świadomości. Druga zasłona bierze się z braku bliższej relacji z Jezusem. Wtedy Jego obecność jest dostrzegana, ale bardzo niewyraźnie. Bardziej kojarzy się z jakąś straszną zjawą, aniżeli z miłującą osobą. Taki „niewyraźny Bóg” wyzwala strach. Staje się dodatkowym elementem wrogiego krajobrazu.  

Na szczęście, Jezus  mimo wszystko nie opuszcza nas. Realnie przychodzi i mówi: „To Ja jestem, nie bójcie się” (J 6,20). Oto realizm wszechmocnej obecności. Nie chodzi o fantastyczny wytwór wyobraźni, który pozostaje  w przestrzeni nierealności. „Chcieli Go zabrać do łodzi, ale łódź znalazła się natychmiast przy brzegu, do którego zdążali” (J 6,21). To bezcenna intuicja. Myśl o Jezusie przychodzącym pośród burzy nie jest niebezpieczną fikcją, z której nic nie wynika. Wręcz przeciwnie. To czysty realizm. Nasza życiowa łódź konkretnie jest wyprowadzona ze środka wzburzonego jeziora na bezpieczny brzeg. Dlatego w doświadczanej burzy najważniejsze jest myśleć przede wszystkim o Jezusowym „Jestem”. Konkretna myśl, że On naprawdę jest. Odczucie obecności powoduje przezwyciężanie lęku i poczucia samotności. W ten sposób pośród burzy zaczyna się rodzić pokój. Dzięki pogłębiającej się relacji z Jezusem, staje się On coraz bardziej widzialny. Jaskrawy i wyrazisty. Na plan pierwszy wysuwa się miłość Boga. Nie tylko teoretycznie, ale egzystencjalnie. Z tego wypływa odwaga. Obecność miłości wyzwala odwagę. Rodzi poczucie bezpieczeństwa. Zaufanie, że dalsza historia będzie przebiegać w dobrym kierunku. Najbardziej wzburzone fale są pod Boską kontrolą. Jezus jest w stanie kroczyć nawet po wzburzonych falach. 

Burzowe chwile są wielką szansą. Następuje wtedy konfrontacja bez znieczulenia z nadludzkimi mocami. To rodzi stan lęku i poczucie samotności. Dzięki temu staje się możliwe przejście do stanu odwagi realnie pokładanej w Bogu. Jezus daje dowód swej nieustannej obecności i nadnaturalnej mocy. Przychodzi i jest w stanie kroczyć po wzburzonych falach naszego życia. Pojawia się dobrze uzasadniona nadzieja zwycięstwa.

13 kwietnia 2013 (J 6, 16-21)