„Nikt mnie nie
chciał”. Powiedziała podłamanym głosem, z delikatnym uśmiechem rezygnacji na
twarzy. Proste, jednoznaczne stwierdzenie faktu. Jakże urzekająca odwaga!
Niestety, większość ludzi ucieka od stanięcia twarzą w twarz wobec prawdy,
noszonej głęboko w sercu. Konfrontacja jawi się jako zbyt bolesne
doświadczenie. Różnorodne mechanizmy ucieczki zostają uruchomione. A w głębi
choroba serca rozwija się.
Są kobiety, które
nie doświadczyły zainteresowania „na serio” ze strony żadnego mężczyzny. Są
mężczyźni, którzy nie doznali miłosnego spojrzenia ze strony kobiety. Ból może
potęgować fakt miłości odrzuconej. Następuje uderzenie w poczucie własnej
wartości. Skoro nikt mnie nie chce, to znaczy, że po prostu jestem kimś
gorszym. Pojawiają się myśli w rodzaju: „Taka
beznadzieja ze mnie. Lepiej, żeby mnie nie było”.
W odpowiedzi na
brak „tej jedynej”, „tego jedynego”, pojawia się szeroki wachlarz wyborów i
reakcji życiowych. W najbardziej radykalnych przypadkach, może dojść nawet do
samobójstwa. Inną drogą jest wstąpienie do seminarium lub do klasztoru. Jeśli
nikt mnie nie kocha, to może przynajmniej Pan Bóg obdarzy miłością. Część z
tych osób, po święceniach lub ślubach wieczystych, ostatecznie podejmuje drogę
życia zakonnego lub kapłańskiego. Pośród osób świeckich, wielu nosi na dnie
serca poczucie wielkiej życiowej porażki.
Niektórzy szczerze przyznają się do tego przed sobą. Jednak zdecydowana
większość ucieka od zmierzenia się z tą prawdą. Pojawiają się racjonalizacje w
stylu, że bycie singlem jest „trendy”. Nieraz kariera zawodowa staje się
wypełniaczem braku ukochanej osoby. Rzucenie się w wir pracy staje się jedną
wielką ucieczką od prawdy „nikt mnie nie chciał”. Są także ci, którzy przyjmują
zaistniały stan rzeczy jako „fatum”, przeznaczenie losu, które trzeba
beznamiętnie przyjąć.
Prawda o Bożej Woli
i Miłości jest najgłębszą odpowiedzią na podjęty dylemat. Otóż jakakolwiek
autentyczna miłość może zaistnieć tylko jako pochodząca od Boga. Jeśli w sercu
rodzi się rzeczywista miłość do kogoś, to znaczy, że uprzednio wzbudził ją sam
Bóg. Jeśli nie ma takiego „miłosnego skierowania”, to znaczy, że Bóg go nie
wyzwolił. Z tego wypływają bardzo ważne konsekwencje. Jeśli ze strony żadnego
człowieka nie doznałem miłości oblubieńczej, to znaczy, że w nikim Bóg jej nie
zainicjował. Z tego powodu osoba nieobdarzona miłością nie jest wcale gorsza.
Najwyraźniej Bóg uznał, że tak będzie najlepiej. Taka Wola Boża. Warto czerpać
przykład z Jezusa Chrystusa, który nie przyszedł po to, „aby pełnić swoją wolę,
ale wolę Tego, który Mnie posłał” (J 6, 38).
Doprecyzujmy, jest
część związków małżeńskich bez miłości. Początkowo to mogło wyglądać nawet
świetnie. Dziewczyna czuła się dowartościowana, bo miała chłopaka. Chłopak mógł
się wykazać, że ma dziewczynę. Ale to jest tylko pozór szczęścia. Potem bowiem
ten brak miłości wychodzi i „niebo” zamienia się w „piekło”. To już raczej
lepiej być samemu. Lepiej nie mieć krótkotrwałego „nieba”, i potem nie
przeżywać całe życie „piekła”.
Jeśli ktoś idzie do
seminarium lub do zakonu, bo nie spotkał ukochanej osoby, to tego rodzaju
powołanie ma taką samą wartość jak w innych przypadkach. Różne są bowiem drogi
powołania. Każde odmiennie odzwierciedla Bożą Miłość. Jeśli ktoś żyje jako
świecki, warto odkryć swe samotne życie jako wyraz Woli Bożej i Miłości Bożej.
Taki człowiek nie jest ani lepszy, ani gorszy od tego, który żyje w
małżeństwie. Podstawą jest, aby nie nosić w sobie żadnego poczucia kompleksu.
Wyznacznikiem wartości nie jest współobecność mężczyzny lub kobiety.
Najgłębszym kryterium jest Wola Boża. Skoro Bóg nie wzbudził w nikim miłości,
to najwyraźniej tak jest najlepiej.
17 kwietnia 2013 (J 6, 35-40)
17 kwietnia 2013 (J 6, 35-40)