„Życie jest dla mnie wielkim ciężarem. Ten
codzienny trud przypomina jakiś koszmarny sen. Ciągle coś; po prostu żyć się
odechciewa. Chyba już dalej nie pociągnę…”. Splot tego typu myśli pojawia się w
wielu umysłach. Poczucie życiowego przytłoczenia stanowi charakterystyczny
krajobraz na wielu życiowych drogach. Z reguły tym negatywnym myślom towarzyszy
złudne przekonanie, że powodem wszystkich cierpień są zewnętrzne sytuacje
życiowe. Najczęściej na wokandzie ubolewań pojawia się: rodzaj pracy,
trudne relacje rodzinne, uciążliwe osoby w otoczeniu, miejsce
zamieszkania.
Oczywiście zewnętrzne uwarunkowania realnie
wpływają na nasze samopoczucie. Ale tak naprawdę istota problemu tkwi w sercu.
Zewnętrzna trudność stanowi jedynie wyzwalacz stanu wnętrza. Gdy ktoś jest
np. apodyktyczny, wszystko będzie pozornie grało w przypadku bezwolnego,
niewolniczo uległego otoczenia. Otoczenie może wtedy nawet stać się przedmiotem
wielkich pochwał za postawę „serdecznej współpracy”. Gdy jednak taka
„apodyktyczna kosa” trafi na „kamień”, to będzie cierpieć i ubolewać, jakie to
uciążliwości życiowe musi znosić. Wtedy człowiek stwarzający opór czy też nie
spełniający oczekiwań, staje się celem krytyki, utyskiwań i oskarżeń. Co
ciekawego warto zauważyć? Otóż tak naprawdę ten drugi człowiek nie stworzył
nowego problemu, ale jedynie odsłonił trudności istniejące już w
sercu pierwszego.
Pierwszoplanowe znaczenie serca bardzo dobrze
widać w rodzinnych sytuacjach, gdy na świat przychodzi dziecko, które po
narodzinach nieustannie płacze i przez długi czas daje rodzicom porządnie w
kość. Ten płacz może być nieakceptowanym umęczeniem lub trudem podejmowanym z
radosną pasją. Dziecko nie generuje nowego problemu, ale jedynie ujawnia prawdę
o stanie serc rodziców. Cóż więc wynika z takiej diagnozy
sytuacji?
Bardzo prosty fakt. Droga do usunięcia
doświadczanego życiowego ciężaru nie wiedzie zasadniczo poprzez zewnętrzne
uwarunkowania, ale poprzez przemianę wewnętrznych nastawień. Gdy zaś wnikniemy
w głębiny serca, wtedy odkryjemy istnienie dwóch radykalnie odmiennych modeli życia:
„muszę” lub „chcę”. To właśnie od tych całkowicie odmiennych koncepcji zależy
najbardziej, jaki świat późniejszych uczuć wypełnia człowieka. Filozofia
życiowa „muszę” wszystko sprowadza do ciężkiego obowiązku, który trzeba wykonać
lub znieść. Taki przymuszający zestaw moralnych nakazów i zakazów stosowany
jest wobec siebie i konsekwentnie także wobec innych. Niektórzy żyją
na zasadzie „muszę wstać”, „muszę zjeść”, „muszę pracować”, „muszę kochać”,
„muszę odpoczywać”, „muszę iść spać”. Wobec innych osób następuje jedynie
zamiana „muszę” na „musisz”. Nawet obiektywnie wspaniałe i piękne czynności
przeobrażają się wtedy w znienawidzone nakazy i obligacje. „Muszę modlić się”,
„musisz modlić się” itd. Takie życie staje się ciężkim
jarzmem; człowiek wlecze się samotnie w poczuciu beznadziejności
niemalże wszystkiego i wszystkich. Głównym powodem choroby „muszę” jest
brak miłości i pycha w sercu.
Nie ma sensu tak absurdalnie siebie i
innych męczyć. Dlatego w przypadku konieczności warto podjąć terapię, która
umożliwi przejście do modelu życia wedle zasady „chcę”. Tym razem człowiek
pragnie sam z siebie podejmować różne czynności i akceptować określone
zewnętrzne uwarunkowania. Filozofia „chcę” ściśle łączy się z życiową postawą
„warto”. Chcę coś zrobić, nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że warto! Jak ten
cel osiągnąć?
Rewelacyjną odpowiedź daje nam Jezus Chrystus:
„Weźmijcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem łagodny i
pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych” (Mt 11, 29). Tak,
głębokie „chcę” i „warto” jest możliwe tylko dzięki Jezusowej miłości i pokorze
w sercu. Dla pokornego i kochającego człowieka, nawet najcięższe sytuacje i
najbardziej wykańczające czynności są przeżywane jako uszczęśliwiające i wyzwalające
radość życia…
11 grudnia 2013 (Mt 11, 28-30)