Od dziecka wzrastała w klimacie wiary i miłości. Z natury miała serce wrażliwe, chętne do niesienia pomocy potrzebującym. W trakcie studiów spotkała młodego mężczyznę, który wzbudził jej zainteresowanie. Szybko okazało się, że brał narkotyki i inne używki. Miał w sobie dużo cynizmu i agresji. Temat wiary kompletnie go nie interesował. Widząc taki opłakany stan rzeczy, dziewczyna postanowiła sprowadzić „zagubioną owieczkę” na dobrą drogę. Poczuła w sobie przynaglenie, aby zaświadczyć o miłości Jezusa. Nawiązała się bliższa relacja. Niestety, cała historia nie zakończyła się „zbawieniem grzesznika”. Najpierw dziewczyna popadła w stan znerwicowania, a potem sama zaczęła brać narkotyki. Zamiast pięknej historii o „odnalezionej owieczce” annały historii musiały odnotować smutne dzieje „dwóch zagubionych owieczek”…
Podobna „dialektyka upadku” ma miejsce w
przypadku niektórych tragedii małżeńskich. Na początku u „dobrej duszy” jest
chęć „sprowadzania na dobrą drogę” kolegi lub koleżanki w przeżywanym kryzysie
małżeńskim. Efektem końcowym nie jest jednak uzdrowienie chorego małżeństwa,
ale wejście w romans, który zaczyna poważnie zagrażać lub wręcz
doprowadza do zniszczenia dwóch małżeństw, dwóch rodzin. Trzeba bardzo uważać,
bo zło ma wielką siłę rażenia; zwłaszcza wtedy, gdy jakiś „śmiałek” chce je
zamienić w dobro.
W żaden sposób nie znaczy to, że należy być
obojętnym wobec osób zagubionych. Wręcz przeciwnie! W Ewangelii czytamy „czarno
na białym”: „Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło”
(por. Łk 19, 1-10). Nie można jednak powierzchownie i naiwnie tych słów
interpretować. Trzeba wyróżnić dwa fundamentalne stopnie wtajemniczenia w
posługę miłosierdzia. Bez odpowiedniego przygotowania zamiast pomóc zwalczyć
zło, sami staniemy się ofiarą „diabelskich szponów”. Dlatego pokornie
zaczynajmy zawsze od tego, co nie zawiera w sobie „frontalnego
niebezpieczeństwa”.
Pierwszym gestem miłosierdzia jest głęboka
wiara, że każdy człowiek, nawet najbardziej pogubiony, może powrócić na drogę
zbawienia. Ogrom dobra czyni chrześcijanin, który nikogo nie potępia i nikogo
nie spisuje na straty. Jesteśmy współpracownikami Jezusa Miłosiernego, jeśli
widząc pogubionego człowieka, serdecznie mu współczujemy i ufnie modlimy się w jego
intencji. Zasadniczo na tym powinno kończyć się nasze „dzieło miłosierdzia”,
jeśli grzesznik w poważnej sprawie nie wyraża żadnego zainteresowania
nawróceniem i zarazem sami nie mamy kompetentnej superwizji i specjalnego
błogosławieństwa.
W Ewangelii znajdujemy piękny opis wizyty Jezusa
u wielkiego grzesznika Zacheusza. To przykład drugiego poziomu
miłosierdzia, gdzie ma miejsce fizyczne spotkanie i rozmowa. „Zagubiona
owieczka” staje się „owieczką odnalezioną”. Dlaczego tym razem wszystko skończyło
się szczęśliwie? Przede wszystkim Jezus był oczywiście doskonale przygotowany.
Nie było zagrożenia, że sam zostanie „przekabacony” na „ciemną stronę mocy”.
Ale to jeszcze nie wszystko. Warto zauważyć, że Zacheusz był autentycznie
zainteresowany Jezusem. Nie była to tylko „rozkapryszona ciekawość” bogatego.
Wtedy w swej pysze nie robiłby z siebie błazna. Nie wchodziłby na drzewo, ale
kazałby „dziwnemu biedakowi” podejść do siebie. Wejście na drzewo było bardzo
ważną informacją dla Jezusa. W tym zewnętrznym geście Mistrz dostrzegł
„poszukiwanie wnętrza”. Późniejsza decyzja o hojnym naprawieniu krzywd była
ukoronowaniem tego duchowego procesu. Jezus rozpoznał szczerość Zacheuszowego
serca. Dlatego udał się z „darem zbawienia” do jego domu.
Zacheusz jest typem człowieka, który zewnętrznie
bardzo grzeszy, ale w sercu prowadzi duchowe boje; jest w ciemnościach, ale
szczerze wygląda światłości. Oto drugi warunek „ewangelicznego
zwycięstwa”. Człowiek pogubiony musi chcieć wyjść z niewoli zła. Jeśli
tego nie ma, zasadniczo lepiej skoncentrować się tylko na głębokiej modlitwie.
Oczywiście działania są potrzebne. Ale przy upartym trwaniu na drodze poważnego
zła, całą „strategię pomocy” trzeba porządnie rozeznać. Potem w realizacji wraz
z miłością niezbędna jest wielka roztropność. Bez tego, zamiast pomóc, sami
możemy stać się kolejną ofiarą...
18 listopada 2014 (Łk 19, 1-10)