Gdy z czymś nie możemy dać sobie rady, nie jest to największy problem. Nie jest także najgorzej, gdy ktoś stwarza trudności, z którymi nieustannie trzeba się borykać. Szczyt bólu jest wtedy, gdy człowiek nie potrafi dać sobie rady sam ze sobą...
Pojawia się wtedy podświadoma reakcja
samoobronna. Skoro jestem dla siebie problemem, to wydaje się, że najlepiej
byłoby po prostu od siebie uciec. W ten sposób zaczyna nakręcać się spirala
różnych form konsumpcji, aby uciszyć „problematyczne ja”. Świadomość zyskuje
trochę ulgi, gdy może o sobie zapomnieć w trakcie pochłaniania czegoś. Ale
potem egzystencjalny robak drążący od wewnątrz znów daje o sobie znać. „Przeklęty
krąg” nie ogranicza się do świata
rzeczy. W bardziej wysublimowanej formie drugi człowiek zostaje sprowadzony do
poziomu tabletki, która ma na celu uśmierzyć odczuwany ból własnej głowy. Potrzebuję
drugiego, aby nie być ze sobą. Jest to konsumpcja drugiego, aby jak najbardziej
oddalić się od „otchłani siebie”. Podobnie jak przy materii, daje to czasową
ulgę, ale „problem ze sobą” pozostaje i wciąż od nowa odżywa.
Gdy serce ucieka, wtedy nawet post nie pomoże,
gdyż ma dwie błędne motywacje. W pierwszym przypadku jest on środkiem do
uciszania wyrzutów sumienia, które wzywają do zerwania z grzechem. Gdy człowiek
tej przemiany nie podejmuje, a zarazem chce jawić się w porządku przed sobą i przed
Bogiem, wtedy post staje się „zasłoną zakłamania”. Przy drugiej motywacji chodzi
o zyskanie poczucia doskonałości, aby uciec przed gnębiącą niedoskonałością.
Wówczas im większe wyrzeczenia, tym bardziej „ja” doznaje satysfakcji. „Postne
sukcesy” wprowadzają w złudny stan samozadowolenia, który zagłusza „porażkę w
głębi”… Cóż więc czynić?
Wielką mądrością jest stanąć
przed lustrem i powiedzieć widzianemu człowiekowi: „Mam z tobą problem”. Następnie
już bez znieczuleń językowo-lustrzanych trzeba uznać: „Mam ze sobą problem”. Taka
diagnoza generuje we wnętrzu poczucie zapadania się w bezdenną otchłań. Wówczas
najsensowniejszą rzeczą jest wołanie: „Jezu, ratuj!”. Paradoks sytuacji polega
na tym, że wołamy do kogoś, kto absolutnie jest i kocha, ale mamy wrażenie, że
nikogo nie ma. Aby nie ulec pokusie panicznego szukania zbawienia w rzeczach
lub ludziach, niezbędne jest zastosowanie postu w wersji prawdziwie
ewangelicznej. Czyli?
Sam Jezus wyjaśnia: „Lecz
przyjdzie czas, kiedy zabiorą im pana młodego, a wtedy w ów dzień, będą pościć”
(por. Mk 2, 18-22). Sens tego zdania jest
taki, że post ma na celu pomóc nam wejść w relację z Boskim Panem, który
poprzez miłość daje zbawienie. Fundamentalną formą postu jest samotność. Wtedy
nie karmimy się innymi ludźmi, ale totalnie wygłodzeni i spragnieni czekamy na
Boże Zmiłowanie. Bóg zawsze odpowiada, wypełniając puste obszary w naszej duszy
swoją Boską obecnością. To sprawia, że już nie musimy uciekać od siebie, aby
uchronić się przed swym „pustym ja”. Jest to możliwe, gdyż w głębi duszy nie jesteśmy sami, ale razem z
Boskim Oblubieńcem, który leczy nasze chore „ja”. Proces uzdrawiania powoduje,
że mamy coraz mniejszy problem z samym sobą. Dzięki temu nie potrzebujemy
drugiego dla zaspokojenia siebie, ale ewentualnie jesteśmy do dyspozycji, aby
dać siebie drugiemu.
W aspekcie rezygnacji z jedzenia
lub z pochłaniania innych rzeczy, ewangeliczny post nie powoduje faryzejskiej pychy
lub samozakłamania. Wręcz przeciwnie, człowiek doświadcza namacalnie swej słabości
i zarazem jeszcze wyraźniej słyszy głos swego sumienia. Konkretnie odczuwane
ograniczenia umacniają nas na drodze
pokory. Im bardziej poszczę, tym bardziej widzę swoją nicość. Jednocześnie
wzmocnieniu ulega siła woli w kwestii wyborów moralnych. To sprawia, że wyrzuty
sumienia są przekuwane na konkretne decyzje i akty nawrócenia w stronę Boga, który
przeżywany jest jako Miłujący Pan.
Ewangeliczny post to cudowne
lekarstwo w zmaganiach z samym sobą.
18 stycznia 2016 (Mk 2, 18-22)
18 stycznia 2016 (Mk 2, 18-22)