Łzy...miłości


Łzy, spływające jedna za drugą… Płaczesz… Płaczesz, bo jeszcze tego człowieka nie ma. Płaczesz, bo on jest, ale nie taki, jak w marzeniach. Płaczesz z obawy, że możesz go utracić. Płaczesz, bo już go nie ma. A jeżeli na twarzy nie płaczesz, to dlatego, że w głębi serca jeszcze bardziej płaczesz. Jedynie brakło już fizycznych łez, które by popłynąć jeszcze mogły. Albo czujesz, że powódź łez byłaby tak wielkim kataklizmem, że zaciskając twardo zęby, nie pozwalasz wypłynąć ani jednej łzie. 

Płaczą kobiety. Płaczą mężczyźni. Jedni i drudzy płaczą, jedynie ich łzy mają różne kształty i formy wyrazu. Prawdziwej kobiecie nie trzeba udowadniać, że istnieją męskie łzy. Prawdziwemu mężczyźnie nie trzeba opisywać kobiecych łez. Kto dumnie woła: „Nie płaczę”, objawia spisany w sercu cyrograf z diabłem. Aż ciarki przechodzą po skórze, że tak bardzo można zamrozić duszę. Łzy nie płyną, bo stały się soplami lodu. 

Łzy to jedno wielkie wołanie spragnionego miłości serca. Wołanie o obecność, w cierpieniu nieobecności. I nie chodzi tu o abstrakcyjne pojęcia. Miłość jest konkretna albo jej nie ma. Jeśli jesteś kobietą, w głębi serca pragniesz dla niego zatańczyć. Pragniesz poczuć na sobie ten niepowtarzalny wzrok uwielbienia. Doświadczyć, jak cię pragnie. Jeśli jesteś mężczyzną, tęsknisz za jej zwiewnym tańcem dla ciebie. „Ona tu jest i tańczy dla mnie”. Chcesz patrzeć z uwielbieniem na jej wdzięk.

Na drodze odkrywania konkretnej miłości zaprawionej łzami, wszyscy mamy niesamowitą przyjaciółkę. Kogo? Ewangeliczną Marię Magdalenę. Bardzo umiłowała Jezusa, który spytał ją z dobrocią (tłumaczenie własne): „Kobieto, dlaczego płaczesz? Kogo szukasz?” (J 20, 15). Dzięki niej, możemy lepiej pojąć misterium miłosnych łez. Łzy są znakiem spuszczonej głowy nad grobem nieobecności ukochanego. Wypełniają pustą przestrzeń przeznaczoną tylko dla niego. Łzy to wielki skarb. Najgłębsze tajniki miłości mogą ujrzeć jedynie oczy, które płakały. Brak łez jest jak bielmo, które nie pozwala ujrzeć prawdziwych skarbów. „Płaczesz, więc ujrzysz”. 

Ale łzy nie stanowią ostatecznego sensu życia. Dlatego nie można zapatrzeć się w swoje łzy. Bo wtedy łzy staną się jak czarna żałobna opaska, która nie pozwoli dostrzec wypatrywanego światła. Maria Magdalena początkowo bardziej widziała jeszcze swoje łzy aniżeli twarz Zmartwychwstałego Jezusa. Tak! Można tak bardzo płakać, że świat będzie kończył się na ścianie własnych łez. 

Na szczęście Bóg wymyślił także dźwięk głosu, który może przeniknąć tę ścianę. Maria Magdalena usłyszała swe imię. Nic bardziej nie porusza głębokich strun duszy, jak z miłością usłyszane własne imię. Dlatego wyzwolona z płaczu odpowiedziała „Rabbuni”. To niezwykłe słowo. Oznacza splot „Mistrzu” i „Oblubieńcu”. Odzwierciedla najgłębsze drgania kobiecej duszy, która z wytęsknieniem wygląda Ukochanego Mistrza. Umiłowany Mistrz, który weźmie za rękę i przeprowadzi przez życie. Tylko głęboko poranione serca walczących feministek, na siłę chcą sobie wmówić życiową samowystarczalność. 

Maria Magdalena ma serce zgłodniałe miłości. Chce zatrzymać dla siebie ukochanego Mistrza. W odpowiedzi jednak, Zmartwychwstały nie daje się posiąść. Wskazuje, że musi iść do Boga Ojca. Oto newralgiczny moment w miłosnej historii. Maria pragnie zatrzymać Jezusa dla siebie. Tylko dla siebie! Wtedy Mistrz prosi swą miłującą Go uczennicę, aby poszła i opowiedziała o Nim. Czyni z niej apostołkę apostołów. I oto heroiczna odpowiedź ufnej miłości. Maria Magdalena krzyżuje swą wolę. Odkrywa, że kochać umiłowanego, to nie posiadać go. To ufnie spełniać jego wolę. Najpełniej Wolę Zmartwychwstałego.  

Zmartwychwstały Panie, prowadź historię łez naszego życia. Mistrzu Ukochany, tak bardzo Cię o to prosimy… Św. Mario Magdaleno, módl się za nami …Bł. Janie Pawle II, który osiem lat temu odszedłeś do Domu Ojca, módl się za nami...Wspaniale czułeś łzy miłości.

2 kwietnia 2013 (J 20, 11-18)