Po prostu sfiksował totalnie na punkcie nowych
projektów. Wcześnie wstawał i czym prędzej wychodził do biura. Całe dni pracy
mającej wprowadzić firmę w świetlany okres bezprecedensowego rozwoju. Wracał do
domu bardzo późno, nie mając już siły i ochoty na jakiekolwiek rozmowy. Żona
coraz bardziej stawała się niczym mebel pokojowy. A przecież z
meblami nikt nie rozmawia… Pewne przebłyski, że „coś nie tak”
maskował koronny argument „przyszłego szczęścia rodziny”. Tak mijały dni,
miesiące. Narastające poczucie samotności i opuszczenia u żony. Za to w pracy
kolejne sukcesy i pochwały skutecznie podkręcały ego i podgrzewały ofiarną
służbę ku chwale firmy. W końcu po latach nastąpiło brutalne
zderzenie z rzeczywistością. Pewnego dnia obudził się sam… Żona niestety
postanowiła ułożyć sobie życie inaczej. Miała dość męża, którego ciągle nie ma.
W pracy został wyrzucony na bruk. Firma już nie potrzebowała twórcy
projektów. W końcu nie chodziło o twórcę, ale o projekty. Ależ był naiwny…
Porażające pogorzelisko. Ktoś wspomniał o Bogu, ale od lat już się nie modlił…
Życie roztrzaskane w kawałki. Sam w czterech ścianach…
To rzeczywiście sytuacja nie do
pozazdroszczenia. Ale przecież to wszystko nie spadło tak nagle, nie wiadomo
skąd. Kolejne miesiące i lata stały się jednym wielkim zdążaniem ku przepaści.
Istotę tej zaślepiającej pokusy obrazuje pewna Jezusowa przypowieść o dobrym
panu, obrazującym Boga, który wyprawił wspaniałą ucztę. Otóż trzech
zaproszonych, pomimo wcześniejszej deklaracji uczestnictwa, ostatecznie jednak
nie przyszło. Każdy znalazł wymówkę, aby usprawiedliwić swą nieobecność. Pan
proponował naprawdę coś ze wszech miar rewelacyjnego i niepowtarzalnego; jednak
zaproszeni dali się wciągnąć we własne zniewalająco absorbujące zajęcia. Tak
zapatrzyli się i zaangażowali we własne wizje szczęścia, że uznali je za
wspanialsze od otrzymanej propozycji ze strony wielkodusznego pana. Jako
samousprawiedliwienie używali określenia „nie mogę”, ale tak naprawdę to było
jedno wielkie „nie chcę”. W rezultacie każdy z trzech zaproszonych
poprzez swe zachowanie jasno zadeklarował: „wolę mój pomysł na szczęście”, „nie
chcę twojego daru uszczęśliwiającej uczty”. Pan, obrazujący Boga, uszanował ten
wybór, ale całą sytuację podsumował zatrważającym zdaniem: „Żaden z owych
ludzi, którzy byli zaproszeni, nie skosztuje mojej uczty” (Łk 14, 24). W
rezultacie z dobrodziejstw uczty skorzystali ubodzy, którzy pokornie przyjęli
ofiarowane im autentyczne, a nie iluzoryczne bogactwo…
Tak! Sedno tej szalenie niebezpiecznej
pokusy polega na tym, że człowiek upiera się przy jakimś swoim małym pomyśle na
życiowe szczęście. To powoduje zaślepienie. W konsekwencji zostaje
niedostrzeżony bez porównania lepszy projekt ze strony
Boga. Jak najbardziej dosłownie może zostać zmarnowana
niepowtarzalna życiowa szansa. Wielu ludzi jest teraz gotowych na największe
ofiary, aby na nowo odbudować związek czy też wskrzesić zdemolowaną rodzinę.
Dostrzegli absurd ofiary złożonej z najbliższych np. na rzecz bożka firmy.
Niestety, nieraz nie jest to już możliwe. A jeśli tak, to konsekwencje zadanych
ran ciągną się długą smugą. Bóg daje najlepszą propozycję, ale zostaje to
zaprzepaszczone na rzecz jakiś innych głupich zaangażowań i zachowań. Bóg
bezpośrednio lub poprzez ludzi zaprasza na Piękną Trwałą Budowlę, ale
zaproszony uparcie tkwi przy budowie swego zamku na piasku.
Jak bardzo trzeba uważać, aby nie zmarnować
jakiejś niepowtarzalnej życiowej szansy. Głupi wybór już tu na ziemi
może spowodować wielkie cierpienie, którego lepiej uniknąć. Ostatecznie jednak
trzeba wbijać sobie codziennie do głowy, że życie mamy tylko jedno. Po śmierci
nie otrzymamy już kolejnej szansy. Nie będzie już drugiego życia…
Wybieram własną biesiadę na ziemi czy
zdążam na Wieczną Ucztę u Boga? Oto jest pytanie…
5 listopada 2013 (Łk 14, 15-24)