Życie oddane i nieoddane



„Dlaczego zostałem zlekceważony? Dlaczego zostałam źle potraktowana?”. Niektórzy spędzają całe godziny na rozpamiętywaniu krzywd i zranień, realnie doznanych lub tylko wyobrażonych. Istota problemu nie tkwi jednak w zewnętrznej sytuacji. Rdzeń dramatu rozgrywa się w życiu człowieka, który wciąż uważa się za poszkodowanego lub zranionego. Jest to „życie nieoddane”, którego właściciel żyje zasadniczo tylko dla siebie; zamiast służyć, oczekuje bycia obsługiwanym. To właśnie ta koncentracja na własnym życiu jest najgłębszym źródłem obsesyjnych myśli o  byciu zranionym lub nieuszanowanym.  Tkwienie w przekonaniu, że cierpię głównie przez kogoś, jest po prostu błędem poznawczym. Jeśli w głębi serca cierpię, to znaczy, że żyję głównie dla siebie. Lękliwie strzegę „opłotek” swego życia, aby czasem ktokolwiek czegokolwiek mi nie uszczknął. Określenie „dać siebie” jest tu automatycznie interpretowane jako „być poszkodowanym i wykorzystanym”. 

Często mają miejsce sytuacje, gdzie obiektywnie nie dochodzi do żadnego zła. Zaistniały czyn może być nawet pięknym darem miłości. A jednak biorca tego daru jest tak bardzo skoncentrowany na sobie, że w zaślepieniu zupełnie nie dostrzega otrzymywanej miłości. Co więcej, uważa nawet siebie za poszkodowanego. Zamiast otrzymanej dobroci, widzi jedynie jakąś wyimaginowaną krzywdę własną.  

Tę tragikomedię dobrze odmalowuje pewien epizod uliczny. Otóż „zapatrzona w siebie”  osoba wchodzi na ulicę, prosto pod nadjeżdżający samochód. Idący obok człowiek, zauważywszy śmiertelne niebezpieczeństwo, podbiega, chwyta ją i w ostatniej chwili zapobiega tragedii. Po całym zdarzeniu, zamiast wdzięczności za poświęcenie, zostaje oskarżony o próbę ataku. Szok! Uratowana osoba tak jest przekonana o swej doskonałości, że nie jest w stanie dostrzec swego bezmyślnego wejścia na ulicę. Dodatkowo, „narcystyczne ego” trwa w iluzji swej  ogromnej wspaniałości; do tego stopnia, że aż sądzi, iż ludzie na ulicy nie mogą się powstrzymać i, z nieopanowanego zachwytu, rzucają się nawet pod koła samochodu…  Tak więc posiadacz swego życia nawet doświadczając heroicznej miłości, jest w stanie bardzo cierpieć na skutek  bycia skrzywdzonym. 

             Gdy dochodzi do realnej  krzywdy, wtedy oczywiście jest rzeczywisty powód cierpienia. Ale gdy człowiek będzie przeżywał doznaną krzywdę jako „posiadacz swego życia”, to wejdzie w prawdziwie beznadziejny tunel. Najbardziej niszczący stanie się nie zewnętrzny cios, ale wewnętrzne rozpamiętywanie w stylu „dlaczego zostałem skrzywdzony”. Bóg cierpi wtedy, że człowiek zamiast kontemplować Jego uzdrawiającą Miłość, oddaje się bałwochwalczej kontemplacji swego zranionego życia.  

             W tym kontekście, wiele do myślenia daje postawa świętych ludzi w obozach koncentracyjnych. Przecież to było przerażające piekło na ziemi. A jednak w tym oceanie zewnętrznego cierpienia, święci emanowali pokojem i wdzięcznością za miłość. Jak to możliwe? Najpełniejszą odpowiedź daje postawa samego Jezusa Chrystusa, który mówi: „bo Ja życie moje oddaję… Nikt mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję” (por. J 10, 1-18). Oto najsensowniejsza i najbardziej  wyzwalająca droga: oddawać dobrowolnie swe życie. Człowiek tylko wtedy może trwale smakować szczęścia, gdy prezentuje postawę serdecznego oddawania swego życia. 

Wówczas  spełnia się obietnica, o której wobec siebie mówił Jezus: „Dlatego miłuje Mnie Ojciec, bo Ja życie moje oddaję”.  Gdy człowiek z serca oddaje swe życie, wtedy otrzymuje „zwrot” w postaci Bożej Miłości. Z kolei ta Miłość pozwala dostrzegać otrzymywaną dobroć i człowiek czuje się bardzo obdarowany. Nie ma problemu z wymyślonymi krzywdami. Najwspanialsze jest jednak to, że nawet gdy ktoś realnie skrzywdził, to i tak cierpiące serce pozostaje w głębi szczęśliwe. Jest to owoc kontemplacji Chrystusowego Oblicza Miłości. Jezus doskonale oddał swe życie. Ojciec wszystko z nieskończonym nadmiarem zwrócił po Zmartwychwstaniu. Czyż nie warto iść drogą, jaką obrał Jezus Chrystus? 

12 maja 2014 (J 10, 1-18)