Upadając i powstając


Wypowiedziane słowa, które nigdy nie powinny paść. Absurdalne myśli, które zbyt długo „panoszyły” się w umyśle. Dobre  postanowienia, które pozostały jedynie w sferze „pobożnych” pragnień. Serce odczuwa dotkliwy ból egzystencji nie-doskonałej. Tak wiele argumentów, które generują bezlitosny krzyk ludzkiego wnętrza: „Jestem niczym!”. 

Jak zestawić tę doświadczaną nędzę swego żywota z Chrystusowym zaproszeniem: „Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie” (Mt 10, 7)? Wszak to misyjne posłanie można „przetłumaczyć”: „Świętymi bądźcie!”. Czy istnieje jakieś rozwiązanie tego dylematu sprzeczności, który w pierwszej odsłonie wyzwala "skojarzenia podłamujące"? Na szczęście w pamięci odżywają niegdyś zasłyszane słowa, które mają wartość wielkiego skarbu. Słowa pełne Bożej Nadziei, która pochłania wszelkie strumienie ludzkiej beznadziei. Słowa tej życiodajnej prawdy dotyczą świętości i brzmią następująco: „Święty, to nie jest ten, który nie upada, ale ten, który nieustannie powstaje!”. 

Głębokie odetchnięcie. Wewnętrzna ulga. Otwiera się nowy horyzont postrzegania świętości życia. Kiedyś miałem zdecydowanie inne rozumienie świętości. Sądziłem, że trzeba nieustannie trwać w stanie ideału lub po doświadczonych słabościach od razu wracać do pełni doskonałości. Niestety, pośród ludzi zainteresowanych życiem duchowym, często taka właśnie koncepcja króluje. „Musisz być idealny!”, podświadomy nakaz moralny. Pozornie, to bardzo pięknie brzmi, ale efekt takiego „górnolotnego” rozumowania jest z reguły nie tylko opłakany, ale wręcz żałosny. Dlaczego? 

Świętość interpretowana jako doskonałość „zawsze” i „od razu” nieuchronnie prowadzi do hipokryzji lub bolesnego rozczarowania i depresji. Konkretny „scenariusz psychiczno-duchowy” zależy od konkretnego człowieka i precyzyjnej sytuacji życiowej. Hipokryta zachowuje dobre samopoczucie za cenę trwania w iluzji, że jest idealny, wręcz nieskazitelny. Nie potrafi lub nie chce dostrzec swej słabości, bo to zburzyłoby nabożnie kultywowany mit własnej doskonałości. Swoista auto-kanonizacja. Na tej drodze, im hipokryta bardziej czuje się „święty” w swoich oczach, tym mniej „święty” jest w oczach Boga. 

Z kolei człowiek, mający skłonność do stanów depresyjnych, bezlitośnie przyznaje się do swych kolejnych porażek. W pewien sposób nawet cieszy się z dostrzeżenia kolejnej klęski, otrzymując oczekiwany dowód swej nicości. Depresja jest m.in. konsekwencją zestawienia „górnolotnego ideału” z dostrzeganą u siebie „niskolotną prozą życia”. Świętość coraz bardziej jawi się jako odległy kraj za „siedmioma górami, za siedmioma lasami”. Bolesna świadomość rozdźwięku prowadzi stopniowo do rezygnacji z walki o świętość. Zadomawia się myślenie w stylu: „Po co skakać do czegoś, czego i tak nigdy się nie dosięgnie?” Całe życie staje się jednym wielkim depresyjnym zdołowaniem. 

Trzeba dodać, że są także ludzie, którzy „ideał” traktują jako pocieszną opowieść dla grzecznych dziewczynek i miłych chłopczyków. Mówiąc konkretnie: odrzucają zdecydowanie świętość jako coś oderwanego od normalnego życia. Wołają: „trzeba być realistą!”. Hołdują logice sytuacyjnej, w której człowiek zawsze robi to, co w danej sytuacji daje największą korzyść. Niestety, taka postawa prowadzi nieuchronnie do moralnej degeneracji.  Człowiek  stacza się jak metalowa kula po równi pochyłej. 

Bogu dziękuję za odkrycie rozumienia świętości, która nie koncentruje się na upadkach, ale na powstawaniu. Tak! Wciąż od nowa pojawiają się niepotrzebne słowa, niewłaściwe myśli i uczynki. Tej bolesnej prawdy nie można przed sobą i przed Bogiem skrywać. Ale to nie  upadki są najważniejsze! Liczy się przede wszystkim wola nieustannego powstawania, ufność w Boże Miłosierdzie i gorące pragnienie wypełniania Woli Bożej, wciąż od nowa. 

Po raz kolejny upadam i wciąż na nowo powstaję. Jestem nędzny, ale Miłosierdzie Boże jest na szczęście zawsze większe od mej nędzy! Boże, o jedno Cię tylko proszę! Daj mi siły, abym sowicie opłakując swe grzechy, w blasku Twego Miłosierdzia, nigdy nie zrezygnował z powstawania… 

11 czerwca 2014 (Mt 10, 7-13)