Nosimy w sobie
wielorakie oczekiwania. Gdy ktoś je spełnia, rodzą się w sercu dobre uczucia.
Wyrażają się one słowami „jesteś dobry”, a nawet „kocham cię”. To miłosne
wyznanie może mieć różną intensywność. Istotnym pozostaje przekonanie, że
obdarzam dobrocią i miłością. Sądzę, że kocham drugiego. I tu właśnie pojawia
się moment dramatyczny. Takie przekonanie może bowiem okazać się niezgodne z
prawdą. Subiektywna myśl, że kocham, wcale nie musi utożsamiać się z
obiektywnym, realnym istnieniem miłości. Gdy drugi spełnia nasze oczekiwania,
to doświadczane uczucie miłości może oznaczać zupełnie dwa różne stany. To może
być rzeczywiście autentyczna miłość drugiej osoby, ale także jedynie postawa
zaspokojonego egoizmu. Bardzo często ma miejsce to drugie.
Jak możliwy
jest brak miłości, gdy odczuwam i mówię „kocham cię”? W Ewangelii jest pewien
fragment, gdzie pojawia się swoiste zestawienie. Jednocześnie mowa jest o
tłumach cisnących się do uzdrawiającego Jezusa i o duchach nieczystych. Ludzie
przychodzili, aby dotknąć się uzdrawiającego Jezusa, zaś duchy nieczyste wtedy
nawet padały i wyznawały w Nim Syna Bożego. Ostatecznie wiemy, że tłumy
zawołały „ukrzyżuj Go”, zaś moce Zła doprowadziły do końca plan zabójstwa
Jezusa. To szokujące, ale istniało podobieństwo pomiędzy wieloma uzdrowionymi, zachwycającymi
się Jezusem, i złymi duchami. Ten wspólny mianownik to zewnętrzne skierowanie
na Jezusa, przy jednoczesnym wewnętrznym skoncentrowaniu na sobie. Zewnętrznie
w gestach i słowach pozór miłości, ale wewnętrznie brak tej miłości. Wielu z
ludzi przychodziło do Jezusa, aby doświadczyć uzdrowienia. Gdy Jezus spełnił te
oczekiwania, pojawiała się euforia. Jezus był wspaniały i uwielbiany, ale ta
reakcja była jedynie odpowiedzią na spełnione oczekiwania. Tak naprawdę, to nie
był zachwyt nad Jezusem, lecz zachwyt i zadowolenie, że moje pragnienie zostało
spełnione. Zewnętrznie akt skierowany na Jezusa, ale wewnętrznie na siebie.
Podobnie było u wspomnianych duchów nieczystych. Zewnętrznie, padnięcie przed
Jezusem i wyznanie jego Boskości; ale wewnętrznie, skoncentrowanie na swoim
nieczystym ja i całkowity brak miłości. Nasuwa się przykład kibica, który pada
przed swym sportowym idolem, bo właśnie odniósł zwycięstwo. Tkwi w iluzji, że
go kocha. Tak naprawdę to tylko egoistyczne zadowolenie, że nastąpiło oczekiwane
zwycięstwo. Gdy idol ponosi porażkę, ten sam kibic reaguje ze złością i
lekceważeniem wobec wcześniejszego ulubieńca.
Dlatego
naprawdę warto odważnie zbadać te sytuacje, gdy drugi człowiek spełnia nasze
oczekiwania. Ta analiza to jedyna droga do zbudowania autentycznej miłości,
która nie jest kruchą iluzją. Przed zbadaniem, miłość jest tylko pewną możliwą
opcją. Prawda może być bowiem taka, że tej miłości nie ma. Cała trudność polega
na tym, że na skutek spełnionych oczekiwań rodzą się we mnie pozytywne uczucia
do drugiego. Na ich podstawie wyprowadzam wniosek o kochaniu tego, kto te
uczucia wyzwolił. Niestety wszystko może być bardzo powierzchowne. Wówczas nie
dochodzę do stanu kochania drugiej osoby. Tak naprawdę kocham siebie i jestem
zadowolony, że drugi spełnił moje oczekiwania lub zachcianki. Pod zewnętrzną
szatą miłości kryje się niedostrzegany egoizm. To takie: „Kocham cię, bo
zaspokoiłeś moje ja”.
W pewien sposób do
końca nigdy nie przekonamy się o rzeczywistej sytuacji, gdy nasze oczekiwania
są spełniane. Stanięcie w prawdzie dokonuje się dopiero wtedy, gdy ten drugi
nie zrealizuje czegoś, czego pragnę. Zawiedzie moje oczekiwania. To sytuacja,
gdy boleśnie odczuję, że ten drugi ewidentnie nie uczynił tego, co ja chcę. To chwila
prawdy! W wielu przypadkach „jesteś dobry” przekształca się wtedy w
„jesteś zły”, a nawet „kocham cię” w „nienawidzę cię”. Gdy jednak pomimo
niespełnienia oczekiwań nadal zachowuję w sercu „kocham cię”, bo po prostu
jesteś, to już coś zupełnie innego. To świadectwo autentycznej miłości.
Argument spełnionego oczekiwania odpada. Egoizm nie ma już pożywki. Pozostaje
tylko druga osoba „bez niczego”. Jeśli nadal mówię „kocham cię”, to znaczy że
naprawdę kocham.
24 stycznia 2013 (Mk 3, 7-12)