Ach ta samotność!


  „Kolejne urodziny... znów będę sama”. Słowa te wypowiedziała z głęboką rezygnacją. Wizja kolejnych urodzin, przeżywanych w samotności, prezentowała się dla niej niczym sądowy wyrok skazujący na dziesiątki lat katorżniczych robót.  

             Tak! Wobec dramatu „samotności znienawidzonej” na horyzoncie wyłania się wielki życiowy priorytet. Jaki? Chodzi o to, aby odkryć, że stan życiowy przeżywany obecnie jako przekleństwo, tak naprawdę jest błogosławieństwem. Oto kwintesencja duchowego czuwania. Jezus daje w tej materii bezcenny drogowskaz: „Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie. A wy podobni do ludzi oczekujących powrotu swego pana” (por. Łk 12, 35-38). W swej istocie wezwanie to nie dotyczy zewnętrznych działań. „Przepasane biodra” i „zapalone pochodnie”, to symboliczne opisanie najbardziej właściwego duchowego stanu, który umożliwia prawidłowe przyjęcie „pana”, czyli Pana Boga.  Chodzi o to, aby w naszym wnętrzu była postawa zgody na aktualną sytuację życiową. Ale bez krzykliwych „kocham życie”, tylko takie zwyczajne: „No cóż, takie mam życie. Niech dziś będzie tak, jak jest. A jutro niech będzie tak, jak ma być”. „Przepasane biodra” pozwalają sprawnie poruszać się, bez „marzycielskiej rozlazłości”. „Zapalone pochodnie” gwarantują jasność postrzegania tego, co powinno się dostrzec. Świadomość obecności „Pana” daje ufne poczucie sensu tego, co jest. „Jezu, ufam Tobie” to bezcenna ochrona, zwłaszcza wtedy, gdy diabeł kusi poczuciem „bezsensu tego, co jest, i sensem tego, czego nie ma”.

Tak rozumiana czujność nabiera szczególnego znaczenia w kontekście samotności. Czuwać to zaakceptować i pokochać doświadczaną samotność. W sumie ciekawa sprawa. Dla kogoś wizja samotnych urodzin jest jak obraz rodem z piekła. Dla mnie, szczerze mówiąc, to rewelacyjna perspektywa spędzić dzień urodzin w całkowitej samotności, tylko z Panem. Nie można tego zbyć banalnym: „Pustelnicy tak mają”. Niezależnie bowiem od powołania optymalnym stanem w życiu każdego jest pokochanie swej samotności. A czemu tak jest?

           Są dwa bardzo proste powody, które sprawiają, że „kocham samotność” u każdego dobrze rokuje na przyszłość. Po pierwsze, jeśli pokocham teraz swą samotność, to w przypadku, gdy będę całe dalsze życie sam, przygotowuję się obecnie do podjęcia szczęśliwej przyszłości. Kiedyś  nawet porządnie marudziłem Panu Bogu, że muszę być sam, bez „ukochanej połówki”. Wieloletnie „analizy” pozwoliły mi odkryć i pokochać to, czego tak naprawdę w głębi pragnąłem, a czego początkowo nie odkryłem. Oj, naprawdę dobrze, że Pan Bóg mnie uchronił przed małżeństwem, bo dzięki temu mogę teraz „samotnie czuwać jako pustelnik”.

Zarazem małżeństwo jest pięknym powołaniem.  W perspektywie tego piękna, u wielu osób aktualna samotność ma drugi fundamentalny sens. Otóż jest to „darowany czas”, aby przygotować się do dobrego bycia z kimś. Człowiek może żyć z drugim człowiekiem w głębokiej miłości tylko wtedy, gdy uprzednio potrafi być i żyć sam. Jeśli małżeńska relacja powstaje tylko po to, aby uciec od samotności, to wtedy drugi człowiek jest jak „asfalt” do łatania „dziury samotności” w swej życiowej drodze; drugi nie jest wtedy prawdziwie „ukochanym” lub „ukochaną”. Jeśli ktoś jest teraz sam i pragnie wejść w prawdziwie miłosną relację, niech umiłuje najpierw swą samotność.   Gdy ten cel osiągnie, wtedy Bóg, gdy taka Jego wola,  udzieli daru „drugiej połówki”.

Tak więc, kto teraz jest sam, niech Bogu dziękuje za tę samotność. Jak by nie było, to coś najlepszego, co teraz mogło się przydarzyć. Niech dalsze życie będzie spokojnym czuwaniem, czyli ufnym wszech-mówieniem Panu:  „Tak”. Kto w ten sposób podchodzi do życia, może w pełni do siebie wziąć słowa, które wypowiada Jezus Chrystus: „szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie”.  

21 października 2014 (Łk 12, 35-38)