Beznadzieja i Nadzieja


„Kochać Boga i drugiego człowieka”.  To bardzo trudne; ale wcale nie najtrudniejsze. Jeszcze większym wyzwaniem jest co innego. Cóż takiego? W języku polskim brzmi to mniej więcej tak:  „Nie wierzę, że mogę być kochany”. „Nie wierzę, że mogę być kochana”. Oto bolesny krzyk, wielorako  uciszany. Lepiej czegoś nie słyszeć, niż słyszeć i krwawić.

 Tak! Od miłowania  drugiego jeszcze trudniejsza jest wiara w to, że ktoś mnie kocha lub chciałby pokochać. „Mogę być kochany”, „Mogę być kochana”. Oto największy życiowy problem każdej ludzkiej istoty. Nie chodzi tylko o lirycznych romantyków. Oni przynajmniej mają odwagę głośno mówić o swych marzeniach. Wielu ludzi na całego rzuca się w zewnętrzną aktywność, aby uciec jak najdalej od krwawiącej rany wnętrza. To wszystko jest uciekaniem przed złożeniem szczerej deklaracji: „Nie wierzę w to, że ktoś może mnie kochać”. Mowa tu o miłości w jej najbardziej właściwym rozumieniu, a nie o „podróbkach”. Wewnętrzne przekonanie o niemożności bycia kochanym generuje różne reakcje.  

Najbardziej szlachetna wersja działań koncentruje się na próbie miłowania Boga i drugiego człowieka. Inni są godni miłości, tak więc skoro ja nie mogę być kochany, to przynajmniej niech inni będą kochani i obdarowywani dobrem. Jest to stan swoistej „rezygnacji szlachetnej”. Nikomu nie zazdroszczę, nie mam pretensji. Po prostu godzę  się na to, że „ja mogę być zabity”, zaś inni niech doświadczają jak najwięcej szczęścia. Kochać, to pomagać drugiemu na drodze do szczęścia. Tak więc pogodziwszy się z faktem, że nie jestem kochany, cały trud wkładam w to, aby inni byli jak najbardziej obdarzani miłością. Zarazem gdzieś po zakamarkach serca kołacze się nadzieja, że to tylko „koszmarny sen”. W każdym razie możliwe jest, że człowiek kocha i jednocześnie nie wierzy w to, że może być kochany.

Znacznie smutniejsza jest sytuacja, gdy niewiara w bycie kochanym przeradza się w pragnienie samounicestwienia. Tym razem dominuje swoisty „radykalizm wnioskowania”. Skoro nie mogę być kochany, to znaczy jestem kimś złym, a przynajmniej stanowię równowartość nicości. W takim razie najlepiej uwolnić świat od swojego istnienia. Jedyną odpowiedzią na te głębokie zmagania jest prawda: „Bóg wie najlepiej. Niech On zdecyduje o końcu”. Wielka sprawa, gdy człowiek pomimo pragnienia samounicestwienia aktem decyzyjnym do ostatniego tchnienia mówi: „Boże, bądź Wola Twoja”.

Najgorzej, gdy niewiara w bycie kochanym powoduje wewnętrzną złość, która znajduje ujście w zewnętrznych aktach wielorakiego egoizmu i zła. Proces przebiega na zasadzie mechanizmu zemsty. Taki człowiek w akcie odwetu za brak miłości zakłada na swe serce stalowy pancerz i wyrusza do boju z mieczem beznadziei. Potem życie toczy się najczęściej na dwa sposoby. W wersji łagodniejszej jest to egoistyczne poszukiwanie namiastek szczęścia w światowych propozycjach: pieniądze, władza, doraźne przyjemności. W wersji brutalniejszej pojawia się niszczenie i zabijanie. Diabeł wkracza do akcji. Im większe uczynione zło, tym bardziej z wnętrza dobija się koszmarny głos: „Nie mogę być kochany”.

Obok tych ludzkich „rozwiązań” istnieje jeszcze interesująca propozycja w Ewangelii.  Chodzi o koncepcję Bożego królowania. W swej istocie nie jest to jakaś zewnętrzna, widzialna strategia zaradcza: „Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie” (por Łk 17, 20-25). Największy Autorytet, Jezus, stwierdza: „Królestwo Boże jest pośród was”. Tak! To osoba Jezusa jest tym Królestwem Boga. Bóg pragnie w Nim zamieszkać we wnętrzu człowieka. Dlatego warto spróbować otworzyć drzwi Chrystusowi, który jest Królewskim Wcieleniem Miłości. Wtedy dokona się gigantyczne duchowe starcie we wnętrzu człowieka. Jakie? Z jednej strony „ludzka niewiara w bycie kochanym”, zaś  z drugiej „Boska Miłość Jezusa”. Jak to się skończy? W każdym razie jest Nadzieja…  

13 listopada 2014 (Łk 17, 20-25)