Nie jesteśmy w
stanie poznać do głębi własnego wnętrza. Możliwe jest tylko uzyskanie pewnego
obrazu samego siebie. Ten obraz jest jednak ogromnie ważny. To od niego tak
naprawdę zależy, jak się zachowujemy. Nie chodzi tylko o pewne powierzchowne,
rutynowe czynności. Walka toczy się o to, czy przyjmę w swoim życiu Boga. Jezus
Chrystus rzeczywiście przychodzi. Istnieje jednak pewna wielka przeszkoda,
która uniemożliwia przyjęcie tej świętej obecności. I od razu doprecyzujmy, że
wbrew pozorom nie jest to jakaś nasza moralna słabość. Wręcz przeciwnie, to
przekonanie o własnej sile moralnej!
Jezus wypowiada znamienne
zdanie: „Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”. Przesłanie
jest klarowne. Jeżeli człowiek uważa się za sprawiedliwego, wtedy wyklucza się
z kręgu powołanych przez Jezusa. Do tego grona należą tylko ci, którzy uważają
się za grzeszników. Rodzi się ważne pytanie: jaki obraz samego siebie posiadam?
Odpowiedź sprowadza się do stwierdzenia: „jestem sprawiedliwy” lub „jestem
grzesznikiem”. „Sprawiedliwy” jest przekonany o własnej doskonałości moralnej.
W wersji bardziej prymitywnej taka deklaracja jest wypowiadana dosłownie. „Nie
mam sobie nic do zarzucenia”. Często jednak ta postawa występuje w ukrytej
formie. Zewnętrznie, przed innymi a nawet przed samym sobą przyjmuję pozę
„pokornego grzesznika”. A w rzeczywistości w głębi uważam siebie za
„sprawiedliwego”. Ten realnie przyjmowany obraz siebie można odsłonić na
podstawie pewnego sposobu zachowania. Jeżeli zasadniczo koncentruję się na
grzechach i wadach innego człowieka, to znak, że siebie uważam za
sprawiedliwego. Jeżeli w jakiejś relacji są problemy, to oczywiście zasadniczo
druga strona jest wtedy winna. Taki „sprawiedliwy” tak naprawdę zamyka się na
wołający głos Jezusa. Odrzuca zbawienie, które On daje. Sam siebie traktuje
jako zbawiciela. Nawet gdyby ktoś był bardzo praktykujący religijnie, to
niewiele to pomaga. Paradoksalnie, wtedy zewnętrzna dewocja jeszcze bardziej
utwierdza w iluzji dobrego mniemania o sobie.
Uczeni w Piśmie,
faryzeusze byli przekonani o swej moralnej i duchowej prawości. W konsekwencji
nie przyjęli Jezusa jako Zbawiciela. Nie mogli zrozumieć, jak Jezus głoszący,
że jest Bogiem, może rozmawiać z grzesznikami. Przecież to było karygodne
brudzenie własnej czystości moralnej brudem grzesznika. Dlatego, jeśli ktoś
chce należeć do powołanych przez Jezusa, sprawa jest oczywista. Jezus przyszedł
powołać tylko grzeszników. Do takich zaś zaliczają się ci, którzy mają obraz
siebie jako grzesznika. I nie chodzi tu o powierzchowne, teatralne
zawołanie „jestem nędznym grzesznikiem”. To ma być dogłębna afirmacja obrazu
siebie jako grzesznika. Potwierdzeniem tego jest postawa, gdzie w życiu
zasadniczo w sobie widzę słabości, a nie w innych. Gdy jest problem w danej
relacji, to koncentruję się wtedy na swoich słabościach i grzechach, a nie
drugiego. Nawet gdyby w oczach Boga moja odpowiedzialność była tylko w kilku
procentach, to niezmiennie ubolewam przede wszystkim nad własnym grzechem, a
nie nad słabościami drugiego.
W Ewangelii Lewi
dał przykład takiej postawy. Był w stanie zakwestionować swe grzeszne życie
celnika, zerwać z nim i pójść za Jezusem. Jakiż przedziwny paradoks! Uczeni w
Piśmie uważali się za głęboko wierzących w Boga, a w rzeczywistości Boga
prawdziwego odrzucali. Lewi uznał się za wielkiego grzesznika i dzięki temu
usłyszał powołanie Jezusa. Tym razem to było rzeczywiste przyjęcie konkretnie
przychodzącego Boga. Takie upokorzenie przyciąga jak magnes przyciąga Boga,
który przychodzi i zbawia.
Tak! Sprawiedliwy
ubolewa nad grzechem drugiego i ma poczucie bycia skrzywdzonym. Grzesznik
ubolewa nad własnym grzechem i nad krzywdami, które wyrządził. Jezus nie
przyszedł powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.
19
stycznia 2013 (Mk 2, 13-17)