Obraz sprawiedliwego czy grzesznika?...



Nie jesteśmy w stanie poznać do głębi własnego wnętrza. Możliwe jest tylko uzyskanie pewnego obrazu samego siebie. Ten obraz jest jednak ogromnie ważny. To od niego tak naprawdę zależy, jak się zachowujemy. Nie chodzi tylko o pewne powierzchowne, rutynowe czynności. Walka toczy się o to, czy przyjmę w swoim życiu Boga. Jezus Chrystus rzeczywiście przychodzi. Istnieje jednak pewna wielka przeszkoda, która uniemożliwia przyjęcie tej świętej obecności. I od razu doprecyzujmy, że wbrew pozorom nie jest to jakaś nasza moralna słabość. Wręcz przeciwnie, to przekonanie o własnej sile moralnej!  

Jezus wypowiada znamienne zdanie: „Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”. Przesłanie jest klarowne. Jeżeli człowiek uważa się za sprawiedliwego, wtedy wyklucza się z kręgu powołanych przez Jezusa. Do tego grona należą tylko ci, którzy uważają się za grzeszników. Rodzi się ważne pytanie: jaki obraz samego siebie posiadam? Odpowiedź sprowadza się do stwierdzenia: „jestem sprawiedliwy” lub „jestem grzesznikiem”. „Sprawiedliwy” jest przekonany o własnej doskonałości moralnej. W wersji bardziej prymitywnej taka deklaracja jest wypowiadana dosłownie. „Nie mam sobie nic do zarzucenia”. Często jednak ta postawa występuje w ukrytej formie. Zewnętrznie, przed innymi a nawet przed samym sobą przyjmuję pozę „pokornego grzesznika”. A w rzeczywistości w głębi uważam siebie za „sprawiedliwego”. Ten realnie przyjmowany obraz siebie można odsłonić na podstawie pewnego sposobu zachowania. Jeżeli zasadniczo koncentruję się na grzechach i wadach innego człowieka, to znak, że siebie uważam za sprawiedliwego. Jeżeli w jakiejś relacji są problemy, to oczywiście zasadniczo druga strona jest wtedy winna. Taki „sprawiedliwy” tak naprawdę zamyka się na wołający głos Jezusa. Odrzuca zbawienie, które On daje. Sam siebie traktuje jako zbawiciela. Nawet gdyby ktoś był bardzo praktykujący religijnie, to niewiele to pomaga. Paradoksalnie, wtedy zewnętrzna dewocja jeszcze bardziej utwierdza w iluzji dobrego mniemania o sobie. 

Uczeni w Piśmie, faryzeusze byli przekonani o swej moralnej i duchowej prawości. W konsekwencji nie przyjęli Jezusa jako Zbawiciela. Nie mogli zrozumieć, jak Jezus głoszący, że jest Bogiem, może rozmawiać z grzesznikami. Przecież to było karygodne brudzenie własnej czystości moralnej brudem grzesznika. Dlatego, jeśli ktoś chce należeć do powołanych przez Jezusa, sprawa jest oczywista. Jezus przyszedł powołać tylko grzeszników. Do takich zaś zaliczają się ci, którzy mają obraz siebie jako grzesznika. I nie chodzi tu o  powierzchowne, teatralne zawołanie „jestem nędznym grzesznikiem”. To ma być dogłębna afirmacja obrazu siebie jako grzesznika. Potwierdzeniem tego jest postawa, gdzie w życiu zasadniczo w sobie widzę słabości, a nie w innych. Gdy jest problem w danej relacji, to koncentruję się wtedy na swoich słabościach i grzechach, a nie drugiego. Nawet gdyby w oczach Boga moja odpowiedzialność była tylko w kilku procentach, to niezmiennie ubolewam przede wszystkim nad własnym grzechem, a nie nad słabościami drugiego. 

W Ewangelii Lewi dał przykład takiej postawy. Był w stanie zakwestionować swe grzeszne życie celnika, zerwać z nim i pójść za Jezusem. Jakiż przedziwny paradoks! Uczeni w Piśmie uważali się za głęboko wierzących w Boga, a w rzeczywistości Boga prawdziwego odrzucali. Lewi uznał się za wielkiego grzesznika i dzięki temu usłyszał powołanie Jezusa. Tym razem to było rzeczywiste przyjęcie konkretnie przychodzącego Boga. Takie upokorzenie przyciąga jak magnes przyciąga Boga, który przychodzi i zbawia. 

Tak! Sprawiedliwy ubolewa nad grzechem drugiego i ma poczucie bycia skrzywdzonym. Grzesznik ubolewa nad własnym grzechem i nad krzywdami, które wyrządził. Jezus nie przyszedł powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.

19 stycznia 2013 (Mk 2, 13-17)