Wołanie uschłej ręki...



Ludzie, których spotykamy, mają różne słabości. Najbardziej dotkliwe są braki doświadczane w naszych codziennych relacjach. Obrazowo można powiedzieć, że stajemy wobec człowieka, który ma uschłą rękę. Uschła ręka to pewien obszar niemocy i niezdolności drugiego. Człowiek taki nie wykonuje rzeczy,  które normalnie powinny być zrobione. Oczywiście w podtekście moja symboliczna ręka jest w pełni zdrowa; co może być wielką iluzją. Powstaje pytanie, jak w takiej sytuacji właściwie postępować? Co robi człowiek, który autentycznie kocha?  

W pewnym fragmencie Ewangelii możemy być świadkami dwóch radykalnie odmiennych postaw wobec człowieka z uschłą ręką. Z jednej strony faryzeusze, z drugiej Jezus Chrystus. Faryzeusze widzą człowieka, którego spotkała ta dramatyczna choroba, ale w żaden sposób nie próbują mu pomóc, nie interesują się życiowym problemem chorego. To ewidentna postawa zatwardziałości serca, konkretnie zdiagnozowana przez Jezusa. Faryzeusze jednak postrzegają siebie zupełnie inaczej. Brak fundamentalnej wrażliwości na człowieka przykryty jest wysokim mniemaniem odnośnie swej religijnej wartości. Brak działania zostaje usprawiedliwiony rygorystycznym przestrzeganiem zakazu pracy w szabat. Co więcej, akt dobroci Jezusa staje się argumentem do sformułowania przeciwko niemu oskarżenia.

Zupełnie inaczej zachowuje się Jezus. Dostrzega człowieka w potrzebie i przychodzi mu z pomocą. Dokonuje uzdrowienia uschłej ręki. Daje świadectwo autentycznej miłości, która wyraża się w trosce o dobro człowieka. Nie stosuje przewrotnie i błędnie religijnych wymogów szabatu dla usprawiedliwienia swej bezczynności i zatwardziałości serca. Co więcej, pomaga nawet za cenę narażenia własnego życia.

 W perspektywie tych dwóch modeli działania, warto głębiej przyjrzeć się swoim reakcjom wobec uschłej ręki drugiego człowieka. Zapewne pokorne stanięcie w prawdzie pozwoli ujrzeć wiele przejawów wspomnianego faryzeizmu. To sytuacja, gdy napotkana słabość i niemożność działania drugiego nie wyzwala u mnie współczującej troski. Moje serce pozostaje zatwardziałe i nie próbuje wejść w świat przeżyć właściciela uschłej ręki. Okrutny egoizm własnych oczekiwań! Jestem skoncentrowany na swoich oczekiwaniach i tak naprawdę w żaden sposób nie wczuwam się w drugiego. Uschła ręka nie wyzwala troski, ale wręcz przeciwnie staje się powodem do skierowania oskarżenia: „Brakuje mi!” Ta nieczułość jest oczywiście starannie ukryta. Często występuje pod maską przekonania o swej głębokiej religijności i dobrym stanie własnego zdrowia moralnego. Tragizm sytuacji jest wtedy naprawdę wielki! Mając w rzeczywistości zimne zamknięte serce, trwam w złudnym przekonaniu, że moje serce jest gorące i otwarte na Boga i wartości moralne.

   Jezus pokazuje, że prawda najpełniej objawia się w reakcji na konkretnego człowieka. Tym razem droga postępowania wygląda zupełnie inaczej. Słabość, choroba fizyczna lub moralna rodzi we mnie zatroskanie o człowieka. Staram się pomóc, aby uschła ręka została uzdrowiona lub przynajmniej podleczona. Na drugi plan schodzą abstrakcyjne zasady, pierwsze miejsce zajmuje konieczność konkretnego dobrego słowa, konkretnego dobrego gestu wobec chorego. Wspomniane zasady  przestają być powodem do krytyki i oskarżenia, ale wezwaniem do współczucia i pomocy. Nie spoglądam wyniosłym, lekceważącym a nawet pogardliwym wzrokiem, ale w sercu rodzi się pełne uniżenia „co by tu zrobić?”. Cała posiadana wiedza i umiejętności zostają zaangażowane, aby pomóc w powrocie do pełni sił i możliwości. Serce zatwardziałe karmi się oskarżeniami. Serce autentycznie kochające ma inny pokarm. Wszelkie teoretyczne prawdy religijne i moralne zawsze traktuje jako środek do konkretnej pomocy, do konkretnego aktu dobroci. 

Serce zatwardziałe powoduje, że nawet druga ręka zaczyna usychać… Serce miłujące sprawia, że także ta pierwsza ręka staje się zdrowa.

23 stycznia 2013 (Mk 3, 1-6)