Czy warto uśmiechać się?


Szedł korytarzem. Zielone patio za szybą. W pewnej chwili dobiegło pytanie... „Dlaczego jesteś smutny?”… Czy tylko on? Czy tylko ona? Wiele kobiet i mężczyzn nosi na dnie swej duszy jezioro smutku. Środki „pocieszająco-zagłuszające” niewiele dają. Nieraz można mówić o podwójnym dnie pojemnika naszego wnętrza. Tak ciężko przyznać się do noszonej w sercu beznadziei, że człowiek starannie skrywa ją pod pierwszym dnem. Wtedy można oszukiwać siebie: „wszystko w porządku”. Ale tak nie jest… Samotne chwile zatrzymania przeobrażają się w strumień łez, które odsłaniają pieczołowicie skrywany świat. „Jest mi źle” wyłania się wtedy spod „szczęśliwego dna”. Pomiędzy pierwszym i drugim dnem gromadzą się hektolitry wypłakanych i niewypłakanych łez… 

Tak!  Warto zjechać windą świadomości w możliwie najgłębsze obszary swej duszy.   Przyznać się przed sobą „jestem smutkiem”, to nic upokarzającego. Co więcej, to w sumie coś rewelacyjnego! Dlaczego? Odpowiedzią są niektóre „uśmiechnięte” twarze. Ale za nic w świecie nie zazdroszczę ich właścicielom! Wnikliwe wpatrzenie się pozwala dostrzec, że tak naprawdę  są to „sztuczne uśmiechowe maseczki”.  Wesoły wyraz mięsni twarzowych pojawia się jak dźwięk po naciśnięciu dzwonka do drzwi. Lata praktyki mogą dać całkiem dobry efekt. Wszystko coraz bardziej przypomina naturalny uśmiech. Ale nie można zapominać, że fałszywa moneta jest tym bardziej niebezpieczna, im bardziej przypomina prawdziwą. „Wesoła twarz” i „smutne serce” to na dłuższy czas zabójczy konglomerat… 

 Nie jest dobrze, gdy inni nas zmuszają do „uśmiechania się”. To szalenie wyczerpujące i wewnętrznie niszczące, gdy na potrzeby wizerunkowe trzeba nieustannie odgrywać rolę „wesołej małpki”. Najgorzej jednak, gdy człowiek sam sobie narzuca takie zniewolenie.  Porażka totalna! Rodzi się egzystencjalne napięcie; bolesna konsekwencja sprzeczności pomiędzy zewnętrznym wyglądem i stanem wnętrza. Wszelki brak autentyzmu rujnuje, duchowo i psychicznie. Nie ma sensu poddawać się dyktaturze wymuszonego uśmiechu.  Przez taką sztuczność  łaska Boża nie przepływa. Chrystus jest bowiem tylko tam, gdzie jest prawda.  

Gdy duszę wypełnia smutek, lepiej mieć adekwatną do tego twarz. Ale oczywiście jest to tylko doraźne rozwiązanie. Zwłaszcza, jeśli ktoś jest chrześcijaninem, otrzymuje od Jesusa zaproszenie do Radości. Ale nie chodzi o „powierzchowną maseczkę wesołą”, lecz o stan szczęścia, który przenika najgłębsze pokłady duszy. Jak to możliwe? Przede wszystkim trzeba dokonać ważnego rozróżnienia. Otóż smutek odzwierciedla doświadczenie skończoności, zaś radość łączy się z poczuciem nieskończoności.  Gdy kończymy coś pięknego, wtedy czujemy smutek. Pojawia się bowiem bolesny dotyk końca, czyli skończoności. Z kolei gdy coś fascynującego rozpoczynamy, czujemy radość. Jest poczucie, jak gdyby te chwile miały trwać zawsze… 

Gdy człowiek oddycha smutkiem, to znaczy że jeszcze nie spotkał Boga; tkwi w skończoności. Odkrycie Nieskończonego umożliwia pojawienie się głębokiej radości, która niejako zwycięża wcześniejszy smutek.  To szczęście płynie z ufności złożonej w Jezusie, Wcielonym Szczęściu: „Szczęśliwy jest ten, kto we Mnie nie wątpi”( Mt 11,6). 

Mając w głębinach swej duszy  Radość, można potem na rożny sposób naturalnie nią obdarować.  Tym razem nie ma już niszczącego napięcia, sztuczności i zafałszowania. Możliwe są trzy równorzędne sposoby radosnego promieniowania. Gdy spotykam się z cierpiącym, wtedy płaczę z nim w bólu. Ale są to radosne łzy Nadziei, a nie beznadziei. Najczęściej twarz jest po prostu naturalna. Nie stresuję się, że ktoś na mnie spojrzy i będę musiał odegrać „teatrzyk uśmiechu”. Wreszcie jak najbardziej mogę radośnie z dobrocią śmiać się. Taki śmiech jest niejako wypełniony Duchem Świętym, który promieniuje z głębi serca. Szczery uśmiech ma mistyczną moc; stanowi swoistą szczelinę, przez którą przepływa Światło Nieskończonego Boskiego Szczęścia…

15 grudnia  2013 (Mt 11, 2-11)