Dwie bolesne sytuacje życiowe. Choć zewnętrznie
bardzo odmienne, wewnętrznie sprowadzają się do tego samego.
Pierwszy ból wiąże się ze stanem samotności nie-zaakceptowanej. Taka
samotność bardzo dotkliwie doskwiera. Nawet „ocean” zaangażowań nie uciszy tego
„wewnętrznego robaka”, który nieustannie „podgryza” korzeń istnienia. W sercu
kołaczą się myśli o szczęśliwym życiu ludzi, którzy „odnaleźli swe połówki”.
Marzenia o upragnionej miłości dają odetchnięcie, ale zarazem są jak
posypywanie solą otwartej rany. Dlaczego innym się udało, a mnie wciąż nic nie
wychodzi? Co ze mną jest nie tak, jak trzeba? Daremne wyglądanie
upragnionego życia, którego wciąż nie ma.
Inna wersja tego drążącego od wewnątrz bólu jest
z kolei konsekwencją istniejącej relacji z drugim człowiekiem, np. w
małżeństwie. Po pewnym okresie, w głębi duszy zaczyna rodzić się przerażająca
myśl: właściwie to ja już nie chcę być razem z tym człowiekiem. Pierwotny
„anioł” staje się codziennym uciemiężeniem. Zamiast wdzięczności za
obecność drugiego, wnętrze zaczyna wypełniać się marzeniami o samotności.
Spojrzenie na ludzi żyjących samotnie rodzi wtedy dyskretne poczucie
zazdrości. W głowie powstaje ciężkie westchnienie: „On to ma dobrze; ona to ma
dobrze! Nie musi się męczyć tak jak ja z tym człowiekiem”.
Przedziwny paradoks. Bywają ludzie samotni,
którzy marzą o spotkaniu człowieka. Bywają ludzie żyjący z drugim człowiekiem,
którzy marzą o samotności. Zewnętrznie całkiem odmienne konteksty życiowe, ale
istnieje pewien „wspólny mianownik”. Jaki? Jest to brak zgody na własne życie.
Najgłębszy problem nie jest związany z zewnętrzną samotnością lub obecnością
kogoś, ale tkwi we własnym umyśle i sercu. Błąd posiadanej koncepcji życia
polega na tym, że rolę fundamentu pełni marzenie o innym życiu, a nie
rzeczywistość aktualnego życia. Przy takim stanie umysłu nawet modlitwy stają
się bezowocne. Bóg oczywiście udziela potrzebnych łask, ale serce pozostaje
zamknięte. Co zatem warto zmienić?
Odpowiedź jest tylko jedna. Niezbędne jest
„głębokie tak”, wypowiedziane na życie „tu i teraz”. Na pierwszym
miejscu nie może być marzenie, ale aktualna rzeczywistość. Takie podejście nie
kwestionuje wartości marzeń i pragnień, ale ich miejsce jest dopiero na drugiej
pozycji. Poprzez fundamentalną afirmację aktualnego życia człowiek otwiera swe
wnętrze na Boga żywego, który jako Czysta Rzeczywistość jest tylko tam, gdzie
godzimy się „na to, co teraz jest”. Jestem sam, to dziękuję za
samotność. Jestem z kimś, to dziękuję za tego człowieka. Zarazem żadną miarą
nie oznacza to, że tak właśnie ma już pozostać na zawsze.
Wewnętrzna zgoda na rzeczywistość rodzi harmonię
duszy i ciała. Z kolei poprzez tę harmonię optymalnie otwieramy serce na Boga.
Przyjęcie Bożego światła i mocy staje się możliwe poprzez gorącą modlitwę na
wzór Jezusa, który niejednokrotnie „wyszedł na górę, aby się modlić, i całą noc
spędził na modlitwie do Boga” (Łk 6, 12). Owoc takiej afirmatywno-modlitewnej
postawy umysłu i serca jest prawdziwie piękny. Kto teraz jest
samotny, w dalszym życiu nadal będzie sam lub spotka
kogoś. Ale najważniejsze jest to, że w każdym przypadku będzie miał szczęśliwy
pokój serca, że tak właśnie jest najlepiej.
Jako pustelnik mam teraz w sobie ogrom
wdzięczności Bogu, że jestem po ludzku sam. Ale kiedyś tak nie było. Trzeba
było najpierw zgodzić się na samotność nie-chcianą, aby odkryć promienny blask
samotności umiłowanej. Zarazem znam ludzi, którym uprzednia zgoda na samotność
pozwoliła wejść w późniejsze piękne relacje małżeńskie. Podobnie, kto akceptuje
swą relację małżeńską, odkryje głęboki sens dokonanego wyboru. Nieraz zaś
pragnienie samotności spełni się. Przykładem tego są osoby zakonne, które
wcześniej założyły rodziny, a potem podjęły życie konsekrowane. Ojcze, bądź
wola Twoja!
9 września 2014 (Łk 6, 12-19)