Dobre pragnienia łączą się
z nieustannym bólem serca. Człowiek wciąż dostrzega, że nie stanął na wysokości
zadania. Znów przegrana. Pragnę kochać, a niestety po raz kolejny nie
udało się. Czasu się już nie cofnie. Po ludzku pojawia się przygnębiająca
beznadzieja. Na szczęście otuchę wlewa wiara. Jeszcze nie wszystko stracone.
Mogę teraz z dobrocią się pomodlić. Całe pragnienie mogę włożyć w tę modlitwę.
Bóg jest czystą miłością. Na pewno uzupełni wszelkie zaistniałe braki. Rodzi
się cicha nadzieja. Bóg udzieli dobra na tyle, na ile pragniemy. Co więcej może
dokonać jeszcze cudownego rozmnożenia naszych dobrych pragnień. Takie
powtórzenie ewangelicznego epizodu rozmnożenia chleba.
Nie chodzi w tym
wszystkim o to, żeby Bóg nas zastępował. To byłaby ucieczka od
odpowiedzialności. Rzecz dotyczy tego, czego sami już w żaden sposób nie możemy
zrobić. Nasza miłość staje się tutaj niezgodą na utratę dobra w sytuacji,
która przeszła już do przeszłości. Jeśli wyzwoli się w sercu dobre pragnienie,
Bóg wypełni tym, czego sami nie daliśmy. Dokona tego poprzez naszą modlitwę.
Takie bezinteresowne przyjście z pomocą. Ratowanie sytuacji po ludzku już
utraconej.
Potwierdzeniem autentyzmu
takiej szczerej modlitwy jest decyzja o nowym zaangażowaniu w dobro w
przyszłości. Teraz się nie udało. To fakt. Pojawi się jednak już wkrótce
kolejna możliwość. Tym razem może być jeszcze lepiej. Powoli serce wypełnia
uspokojenie. Beznadzieja przekształca się w nadzieję. Na horyzoncie
kolejna sytuacja...
20 lipca 2013 (Mt 12, 14-21)