Zewnętrznie rzecz biorąc, na kartach książki,
jedna myśl pośród wielu innych. Ale przeczytane słowa św. o Pio głęboko
dotknęły mego wnętrza. Nie chodzi o intelektualne odkrycie, ale o obszar serca,
gdzie rodzą się i zapadają najważniejsze decyzje. A cóż takiego napisał Ojciec
Pio?
Otóż chodzi o prawdę trudną do przecenienia:
dzień przeżyty bez rozważania Męki Pańskiej to dzień stracony! Te słowa były
jak gorąca lawa, która wypływa z głębin krateru. Lawa najpierw pulsuje we
wnętrzu i w pewnym momencie wydostaje się na zewnątrz. Tak! Od dawna było we
mnie przekonanie, że muszę podjąć pogłębione, systematyczne rozważanie męki
naszego Pana Jezusa Chrystusa. Wielką pomocą był swego czasu film Mela Gibsona
„Pasja”. Skruszył pewien powierzchowny opór i uruchomił nowe pokłady
wrażliwości. Nie pojawiała się jednak zupełnie nowa jakość „modlitewnego
cierpienia”. Gdzieś w pokładach podświadomości miałem zakodowany lęk przed
cierpiętnictwem. Pomieszanie niechrześcijańskiego cierpiętnictwa z
chrześcijańskim przeżywaniem cierpienia. Swoisty nieuświadomiony błąd we
wnioskowaniu. A jaki? Jeżeli ktoś rozważa tajemnicę cierpienia, to od razu
przeobraża się w ponurego średniowiecznego biczownika. Oczywiście, to zupełnie
irracjonalne i absurdalne myślenie. Ale fakty są faktami i trzeba je uznać.
Konkretnym przejawem tego lęku przed
cierpiętnictwem był nieustanny opór wnętrza przed nabożeństwem Drogi Krzyżowej.
Intelektualnym wzmocnieniem tego kierunku były niektóre poglądy teologiczne,
które w ramach reformy posoborowej postulowały usunięcie dawnych nabożeństw z
codziennego życia Kościoła. Zasadniczym centrum miała być tylko Eucharystia. Z
perspektywy racjonalistycznej, miałem nieco podobne myślenie w podejmowaniu wskazań
Soboru. Później moje intelektualne nastawienie uległo zmianie na rzecz
poszanowania różnych form wyrażania wiary. Ale w praktyce przeżywania serca nie
doszło do głębszych zmian. Na szczęście widziałem potrzebę podejmowania tematu
cierpienia na zasadzie intelektualnej refleksji teologicznej.
To poszukiwanie teologiczno-duchowe pomogło mi
dokonać świadomego rozróżnienia pomiędzy zdrową postawą
chrześcijańskiego cierpienia i chorym cierpiętnictwem. Różnica jest wielka.
Cierpiętnik zatrzymuje się na doświadczeniu cierpienia. Paradoksalnie,
cierpienie zastępuje tu samego Pana Boga. Jest to postawa ewidentnie
egoistyczna. W centrum nie jest Jezus Chrystus, ale „moje ja”. Cierpienia
Chrystusowe są tylko pretekstem do gloryfikacji własnego cierpienia i w konsekwencji
własnej osoby. Cierpiętnik robi często z siebie ofiarę, którą wszyscy
prześladują i ranią. Często łączy się to z mniej lub bardziej obecną tendencją
do masochizmu. Znaczy to, że doświadczanie bólu i cierpienia staje źródłem
przyjemności i swoistym pokarmem życiowym. Taka postawa nie przybliża do Boga,
ale w prostej linii od Niego oddala. Niszczeniu ulegają także relacje z innymi
ludźmi, którzy są obwiniani lub mają po prostu dość „egoistycznych ubolewań”.
Cierpienie chrześcijańskie oznacza
zupełnie inną rzeczywistość. To niezgłębione misterium, do którego trzeba
podejść z wielkim szacunkiem. Kontemplujemy tutaj cierpienie Chrystusa, które
jest jedyną realistyczną drogą do trwałego zbawienia. Zarazem nawet
najpotężniejsze cierpienie jest tylko środkiem do celu, którym jest radość
Zmartwychwstania. W tej perspektywie, człowiek może łączyć swe cierpienie z
cierpieniem Chrystusowym. Własny ból traktuję jako kroplę, którą zanurzam w
oceanu Bożego cierpienia. Niezgłębiona to tajemnica, którą trzeba medytować
codziennie.
Jakże bezcenne jest przesłanie Ojca Pio! Dlatego
warto podjąć pogłębione chrześcijańskie rozważanie cierpienia. Konkretną pomocą
może być odprawianie Drogi Krzyżowej. Poszczególne stacje są swego rodzaju
„ikonami”, poprzez które można kontemplować cierpienie Jezusa Chrystusa, które
prowadzi do blasku Zmartwychwstania. Zarazem modlitwa ta jest bardzo pomocna,
aby jednoczyć doświadczane cierpienia z bezcenną Męką Jezusa Chrystusa. Boże
udzielaj Ducha Świętego, abyśmy każdego dnia mieli żywą świadomość Chrystusowej
męki.
14 lipca 2014 (Mt 10, 34 – 11, 1)