Na usta ciśnie się nieraz pytanie. Jak to jest? Tak wiele trudu. Wszystkie
kości i mięśnie dają o sobie znać. Wymęczone szare komórki. Nic jednak nie
wychodzi. Ściskający ból niepowodzenia. Zarazem, jak dobrze się przyjrzymy, to
znajdziemy także przypadki zupełnie innego rodzaju. Brak większego wysiłku.
Nawet człowiek za bardzo się czymś nie przejął. I oto ta mniej lub bardziej
zignorowana kwestia znajduje swój piękny
finał. Sukces odniesiony bez szczególnego trudu. Te różne fakty w naturalny
sposób wyzwalają wewnętrzne przekonania, które z kolei realnie wpływają na
nasze dalsze życiowe wybory i postawy.
Gdy człowiek się naharuje i nic z tego dostrzegalnie nie wychodzi, rodzi
się w sercu poczucie rezygnacji. Po co się męczyć, kiedy i tak nic z tego nie
będzie. Poczucie bezsensu pracy zaczyna infekować całego człowieka. Następuje
zakwestionowanie związku pomiędzy wcześniejszym trudem i późniejszym
rezultatem.
Z kolei sukcesy odnoszone bez wysiłku zaczynają rodzić przekonanie, że
praca nie jest potrzebna. Pyszna zarozumiałość wyzwala nawet niezdrową pewność
siebie. Mrówcza praca traktowana jest z lekceważeniem. Złudne przekonanie, że
wystarczy urodzić się pod dobrą gwiazdą i wszystko będzie samo z nieba spadać
przez całe życie.
Życie wedle tych dwóch błędnych
interpretacji, to w dłuższej perspektywie gwarantowany finał w życiowej
przepaści. Otwartą pozostaje jedynie kwestia czasu spadania i siła
uderzenia. Jaką więc iść drogą, by tak
marnie nie skończyć?
W Ewangelii znajdujemy intrygujący opis połowu ryb przez Piotra i jego
towarzyszy (por. J 21, 1-14). Twardzi profesjonaliści w swej branży. Ciężka
praca całej nocy. Niestety, nic jednak nie złowili. Po tej bezowocnej nocy
spotkali Jezusa. O poranku kazał im jeszcze raz zarzucić sieci. Dla każdego
doświadczonego rybaka była to propozycja pozbawiona sensu. Ryby bowiem za
widoku raczej już nie biorą. Tym bardziej, gdy nawet nocą nic nie udało się
złowić. Na szczęście zaufali Zmartwychwstałemu. I o dziwo! Połów przekroczył
najśmielsze oczekiwania.
Jakie wnioski? Optymalne życiowe podejście
polega na tym, żeby na miarę sił i możliwości sumiennie pracować. W całym
trudzie najgłębszy sens nie polega jednak na tym, aby uzyskać precyzyjnie
zamierzony wynik. Takie podejście już samo w sobie generuje stres i lęk przed
ewentualnym nieosiągnięciem celu. Chodzi o to, aby starać się jak najlepiej
wykonać daną pracę. Wyniki analizuję tylko pod kątem poprawy efektywności.
Jednakże ostateczny rezultat pracy pozostawiam jako sprawę całkowicie otwartą.
Cały poniesiony trud powierzam Bożej Opatrzności. Dopuszczam spektrum wszelkich
możliwości. Od totalnej porażki do super sukcesu. Po prostu z ufną pokorą
przyjmuję to, co mnie spotyka po trudzie pracy.
Takie podejście chroni przed „deprechą” lub „wodą sodową”. Wszelki owoc
pracy pochodzi bowiem od Boga. Człowiek sam nic nie może uczynić. Potrzeba
zaufania, że Bóg widzi konkretny ludzki wysiłek w perspektywie życiowej
całości. Dlatego nie ma prostego przełożenia trud/rezultat. Najlepiej zaufać,
że Bóg doskonale wie, co zrobić z włożoną przez nas pracą. Ta praca jest
potrzebna jako przygotowanie do przyjęcia określonej łaski. We wspomnianym
epizodzie połowu jest jak najbardziej prawdopodobne, że poranny prezent
obfitego połowu był odpowiedzią na uprzednie ciężkie zmaganie całej nocy.
Jednocześnie uczniowie zobaczyli czarno na białym, że końcowa obfitość nie jest
owocem ich profesjonalizmu, ale darem wielkoduszności Boga. Bóg może dać sukces
także bez większego uprzedniego wysiłku. W tej sytuacji pokorna pamięć o Bożym
darze chroni przed popadaniem w żałosny narcyzm, który sukces przypisuje sobie.
Jezu Zmartwychwstały, pomagaj nam sumiennie pracować oraz ufnie i pokornie
przyjmować wszelkie rezultaty naszej pracy.
5 kwietnia 2013 (J 21, 1-14)