Była dla niego największym skarbem życia. Niezliczona ilość wspaniale
przeżytych wspólnie chwil. Dwie piękne córki. I oto pewnego dnia diagnoza:
nowotwór złośliwy. Terapia medyczna nie przyniosła pozytywnego rezultatu.
Śmierć żony stała się faktem. Cios ścinający z nóg. Pewien świat się zawalił,
ale póki co jeszcze nie wszystko. Kotwicą w morzu przeżywanej rozpaczy stały
się córki. Zewnętrznie sytuacja wydawała się wracać do normy. Pozornym
ukoronowaniem tego zmagania był ślub drugiej córki. W niedługim czasie doszło
jednak do kolejnej tragedii, tym razem zupełnie innego rodzaju. W mieszkaniu
znaleziono martwe ciało ojca wspomnianych córek. Samobójstwo. Pozostawiony list
odsłonił rozgrywający się podskórnie dramat. Śmierć żony przed laty okazała się
ciosem nie do przezwyciężenia. Szczytem ludzkich możliwości stało się wytrwanie
do ślubu córek. Potem nadludzkie cierpienie znalazło ujście w definitywnym
akcie samobójczym.
Nigdy ani odrobinkę nie możemy osądzać ludzi. Do przypadku tego człowieka
musimy podejść z wielką pokorą. Jednocześnie warto się uczyć. Biorąc pod uwagę
całokształt naszkicowanej sytuacji, ta tragiczna historia dotyka głębokiej
prawdy egzystencjalnej. Jest wielkim zaproszeniem do wchodzenia na drogę dobrze
rozumianej wiary w Jezusa Chrystusa.
Otóż wiara w swej istocie nie jest rodzajem wiedzy odnośnie Boga. Nie
stanowi zestawu dogmatów, które trzeba bezbłędnie wyrecytować. Nie chodzi także
o system reguł moralnych, które należy doskonale realizować. W takich
przypadkach, choć jest pamięć o Bogu, to życie konstruowane jest w oparciu o
własne, ludzkie siły. To bardzo
niebezpieczne. Dlaczego?
Otóż, jeżeli w życiu nie dochodzi do jakiś trudniejszych wydarzeń, wtedy
powyższa życiowa koncepcja całkiem dobrze się sprawdza. Można być szlachetnym
człowiekiem, praktykującym chrześcijaninem. Naturalna życzliwość wsparta
znajomością Pisma Świętego pozwala wiele osiągnąć na drodze ludzkiej dobroci. Ale w niezgłębionych
planach Opatrzności niektórzy zostają poddani wyjątkowo bolesnym próbom.
Pewnego dnia na „osi czasu” pojawia się tragedia, której gwałtowność może nieco
zobrazować chyba tylko huk trafiającego z impetem w pobliżu pioruna.
I tu ma miejsce pewien paradoks. Gdy człowiek przeżywa wszystko bez
głębszej miłości, doraźnie jest w stanie całkiem sprawnie to przejść. Śmierć
bliskiej osoby jest oczywiście trudnym doświadczeniem, ale dzięki
powierzchowności działa zasada „czas leczy rany”. Nieraz już w niedługim czasie
ma miejsce kolejny związek.
Zupełnie co innego, gdy naprawdę istnieje głębia ludzkiej miłości. Jak w
opisanej sytuacji. Wtedy wiara rozumiana jako wiedza nie wystarczy. Powstaje
jakiś tragiczny rozziew. Z jednej strony tragedia generuje potężne cierpienie
na skutek utraty ukochanej osoby. Dla wspomnianego mężczyzny, śmierć umiłowanej
żony była dosłownie trzęsieniem ziemi w maksymalnej skali Richtera. Pojawiło
się pytanie, na które ludzki rozum nie był w stanie udzielić odpowiedzi.
Dlaczego właśnie moja żona w młodym wieku umarła? Z drugiej strony, wobec
takiego wyzwania ludzkie siły nie wystarczą, aby pokonać moc śmierci. W
rezultacie, w rozpaczy, następuje samobójstwo lub częściej różne trwałe stany
depresyjne.
Przejście takiego doświadczenia staje się możliwe tylko dzięki wierze
rozumianej jako osobowa relacja z Jezusem. Chrystus nie jest tu zestawem idei religijnych i moralnych.
Jest konkretną Osobą, która zaświadcza o obecności Boga żywego i zapewnia o
Wiecznym Życiu. „Kto przyjął Jego świadectwo, wyraźnie potwierdził, że Bóg jest
prawdomówny”. (J 3,33). Wiara oznacza tu całkowite zawierzenie
Zmartwychwstałemu Panu. Człowiek pokornie stwierdza „nie rozumiem” i ufnie
przyjmuje to, co w życiu się wydarza. Następuje realne otwarcie na moc Jezusa
Chrystusa.
W tak przeżywanej wierze, nie walczę
z „życiowym fatum”. Pozostawiam Bogu absolutne prawo do robienia tego, co chce.
Ufam z miłością, że tak jest najlepiej. Nawet, gdy umiera najukochańsza osoba.
11 kwietnia 2013 (J 3, 31-36)