Rozlana krew


           Ludzka krew… Bywa, że swą czerwienią nasącza ziemię. Zaschnięta pozostaje na betonowych płytach. Przypomina o zranionych, skatowanych i zabitych. Rzeczywistość, która dokonuje się w konkretnym miejscu i czasie.  Cierpienia znane całemu światu i te rozgrywające się w ukryciu, o których wie tylko Bóg, ofiara i złoczyńca. Jak reagujemy na ten niewytłumaczalny fakt raniących ciosów, zabijających uderzeń, łez z krwią zmieszanych? Aby obrać najlepszą drogę, warto uzmysłowić sobie główne nurty ludzkich reakcji na rozlaną i rozlewaną krew.  

Pierwszy strumień charakteryzuje się obojętnością. Nawet najbardziej drastyczne wiadomości o tragediach ściekają jak woda po kamieniu. W ramach resztek przyzwoitości mogą pojawić się jakieś powierzchowne uczucia, ale serce pozostaje zamknięte w twierdzy własnych spraw. Niemożność zaspokojenia doraźnej zachcianki o wiele bardziej angażuje emocjonalnie aniżeli krzyk jakiegoś maltretowanego człowieka. Przy czym zasadniczo nie chodzi tu o jakiś świadomy perfidny akt obojętności.  Rzecz raczej sprowadza się do tak wielkiego skoncentrowania na sobie, że nawet jak nam pokazują obóz koncentracyjny, to i tak widzimy jedynie czubek własnego nosa i ewentualnie palec wskazujący. 

Drugi strumień cechuje się doświadczeniem głębokiej wewnętrznej niezgody na rozgrywającą się tragedię. Ujrzany obraz rannych i zabitych ciał nie pozwala spokojnie jeść i spać. Na plan pierwszy wysuwa się oburzenie na złoczyńców, którzy bez wstydu i opamiętania traktują ludzi gorzej niż zwierzęta. Zarazem serce wypełnia szczera solidarność  z poszkodowanymi. Uczucie złości na oprawców i litość wobec ofiar wyzwala pragnienie działania. Najczęściej taki wrażliwy człowiek organizuje różne humanitarne akcje wsparcia materialnego i moralnego. Specyfiką tej postawy jest jednak oparcie się jedynie na ludzkiej sile i naturalnych możliwościach pomocy. Dobry człowiek, na drodze politycznej lub humanitarnej, chce być „zbawicielem” drugiego człowieka.  Ale niestety, nawet przy najszczerszych chęciach, ten cel jest niewykonalny. Doraźnie można nieraz nawet wiele zrobić, ale w dłuższej perspektywie nie jest to droga do zaprowadzenia trwałego stanu pokoju. A Wieczność? 

Wobec kałuży ludzkiej krwi powstaje więc bezgranicznie głębokie pytanie, co dalej robić? Najpoważniejszą odpowiedź daje nam Ewangelia, w której znajdujemy bezcenną wypowiedź Piotra odnośnie Jezusa: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego” (Mt 16, 16).  Poprzez tę deklarację, Piotr całym sercem uznał w Jezusie Mesjasza. W potocznym rozumieniu takie określenie było wtedy synonimem „namaszczonego króla narodu”. Ludzie oczekiwali mesjasza, to znaczy wybitnego przywódcy, namaszczonego przez Boga jak król Dawid, pod którego panowaniem Izrael zostanie uwolniony spod dominacji okupanta rzymskiego.

Piotr otrzymał nadprzyrodzone światło, że Jezus jest wprawdzie mesjaszem, ale nie w sensie politycznym, lecz religijnym. Jezus jako Mesjański Syn Boży wskazuje, że najważniejsza jest walka duchowa, która polega na przyjęciu do swego serca Boga, który z kolei zwycięża grzech i daje Życie Wieczne.  Bóg w Jezusie przelał swą Boską Krew, aby zbawić każdego człowieka teraz i na wieki. Znaczy to, że tylko w zjednoczeniu z Krwią Chrystusa można dogłębnie i owocnie podejść do tragedii konkretnie rozlanej ludzkiej krwi. Trzeci strumień opiera się więc niejako na trzech fundamentalnych prawdach. Przede wszystkim uznaję, że jedynym Zbawicielem jest Bóg, a nie człowiek lub egoistyczna obojętność. Następnie zaczynam walkę ze złem od zjednoczenia swej krwi z Krwią Jezusa w cielesnej i duchowej przestrzeni mojego organizmu. I dopiero w takim stanie podejmuję doczesne działania poprzez szczerą modlitwę i inne aktywności, rozpoznawane w sumieniu. 

W ten sposób rodzi się „ekklesia”, czyli dosłownie tłumacząc z greckiego, „zgromadzenie”. Takiemu zgromadzeniu Jezus obiecuje: „bramy piekielne go nie przemogą”. Trwałe zwycięstwo nad Złem, rozlewającym krew, dokonuje się  jedynie mocą Boskiej Krwi Jezusa Chrystusa. Błogosławiony człowiek, który w ten sposób żyje i walczy…  

22 lutego 2014 (Mt 16, 13-19)