„Boli mnie”, przeszywające ciało i duszę. Zwyczajnie idziesz i w pewnym momencie ból „ścina cię". Musisz usiąść. Potem kładziesz się. Niewiele to pomaga, ale organizm szuka jakiejś ulgi. Ciało i dusza przybierają postać kłębka…
Niebywałe! Malutki fragmencik ciała może
spowodować taką erupcję bolesnej energii, że aż dusza doświadczy
obezwładniającego promieniowania. Zarazem, gdy w głębi duszy pojawia się ból,
emanuje często z taką intensywnością, że każdy skrawek ciała zachowuje się jak
po uderzeniu biczem z metalowymi kulkami. Co robić w tych ciężkich chwilach,
gdy każda nanosekunda sprawia wrażenie wieczności?
Oczywiście, nieraz pewną pomocą mogą być środki
przeciwbólowe. Ale przecież ból może zaistnieć nagle, bez żadnej uprzedniej
zapowiedzi. Nie zawsze zaś nosimy przy sobie bardzo mocne środki przeciwbólowe.
Oprócz wypadkowych zdarzeń są także długotrwałe bóle, których główna przyczyna
niejednokrotnie jest trudna do zidentyfikowania. Wszelkie leki przestają już
pomagać. Wreszcie istnieje duchowy ból, który jest jak sztylet bezwzględnie
raniący serce. Ciało wpada w bolesny rezonans. Medycyna kapituluje…
Czy istnieje jakiś sensowny sposób, który może
uchronić przed pogrążaniem się w bolesnej otchłani, która coraz bardziej
przypomina najbardziej wyrafinowane męki piekielne? Odpowiedź jest tak piękna,
że aż wydaje się być jedynie bajkowym pocieszeniem. Dlatego tak wielu ludzi
ignoruje tę odpowiedź. Ale czy warto być masochistą i poprzez niewiarę tracić
„święty lek”, który jest niesamowicie skuteczny w każdej sytuacji? I nie chodzi
tylko o uśmierzenie bólu. Ci, którzy stosują tę „świętą metodę”, odkrywają, że
„bolesne piekło” przeobraża się w „niebiańską ulgę”. Ta metoda wyraża się w
zdaniu, które Maryja na różny sposób wypowiadała przez całe życie. A jakież to
zdanie?
„Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w
Bogu, Zbawcy moim. Bo wejrzał na uniżenie swojej służebnicy” (Łk 1,46n.) .
Otwórzmy na oścież serca, aby jak najpełniej wchłonąć ten Maryjny super-lek na
„niebiańskie życie”. Droga do nieba zaczyna się już teraz na ziemi. Człowiek
wchodzi na tę drogę, gdy na wzór Maryi w każdej sytuacji uwielbia Boga jako
pokorny sługa; zwłaszcza w doświadczeniu bólu. Wielkim błędem są myśli w
rodzaju „kiedy ten ból się skończy?”. To powoduje nawet fizyczne wzmocnienie
bólu, gdyż do mózgu docierają dodatkowe bodźce z „bolesnego miejsca”. Takie
ubolewanie jest jak dodatkowe naciskanie palcem na bolące miejsce. Brak
pokornej zgody na ból powoduje dalsze pogrążanie się w duchowej otchłani.
Maryja zaprasza nas, aby radykalnie inaczej
podejść do sprawy. Zawsze, ale szczególnie wtedy, gdy boli, trzeba całym sercem
uwielbiać Boga i dziękować Bogu. Gdy człowiek tak czyni, to już na poziomie
neurofizjologicznym do mózgu docierają „radosne bodźce”. Zamiast informacji o
dodatkowym ucisku na bolące miejsce, mózg otrzymuje wiadomość podobną do tej,
gdy zachwycamy się cudownym zachodem słońca. Typowo fizyczny poziom bólu spada.
Ale istotą jest oczywiście duchowa koncentracja na Bogu. Uwielbienie i
dziękczynienie powodują, że psychicznie boleści zostają wyrugowane na dalszy
plan. To skutkuje „dominacją” pozytywnych odczuć. „Brzuch boli, a ja
zachwycam się na Adoracji pięknym widokiem Eucharystycznego Słońca. Uwielbiam
Jezusa w Świętej Hostii". Wreszcie na poziomie duchowym, „wielbiąca zgoda”
powoduje doświadczenie wewnętrznego szczęścia. „Radość w Bogu”, na
wzór Maryi, otwiera na Ducha Świętego, który zaczyna przenikać duszę i ciało.
Dokonuje się cud. Nawet w sytuacji bólu, człowiek zaczyna doświadczać głębszego
i mocniejszego szczęścia. A przecież niebo to właśnie uszczęśliwiająca obecność
Boga w duszy i w ciele.
Maryja w każdej sytuacji wielbiła
Boga. Dzięki tej pokornej postawie uwielbienia, ostatecznie z ciałem
i duszą została wzięta do Nieba. Maryja Wniebowzięta każdego z nas zaprasza,
abyśmy obrali podobną drogę. W radości i bólu zawsze wołajmy…
Wielbi dusza moja Pana…
15 sierpnia 2014 (Łk 1, 39-56)