Na drodze rozbudowanej modlitwy istnieje pokusa
bezdusznego zaliczania „punktów modlitewnych”. Polega to na tym, że kolejne
modlitwy są niczym dolepiane do siebie kawałki odrębnych materiałów. Przed
człowiekiem już od samego rana rysuje się wtedy niezbyt interesująca
perspektywa. Oto pojawia się lista modlitewnych praktyk do realizacji. Akcent
nie pada na „spotkanie miłujących serc”, ale żeby mieć „czyste sumienie”,
poprzez całościowe zrealizowanie wszystkich przepisanych regułą lub ustalonym
planem obowiązków. Sytuacja przypomina rytmiczne walenie co pewien czas w
garnek, aby ostatecznie uzyskana liczba uderzeń zgadzała się z otrzymaną
instrukcją.
Taka bezduszna postawa wewnętrzna ujawnia się na
zewnątrz w formie „mechanicznych aktów dźwiękowych”. Pojawia się pośpiech, aby
jak najszybciej wszystko skończyć. Gdy modlitwy są „zblokowane”, wtedy rzuca
się w oczy i w uszy automatyczne przechodzenie od jednej modlitwy do drugiej.
Zanika pewna wewnętrzna więź, która normalnie powinna ujawnić się poprzez
promieniowanie wyczuwalnej jedności i spójności. Przypomina się biblijne
ostrzeżenie o ludzie, który czci wargami, lecz sercem jest daleko. Cóż z tego,
że na końcu dnia bez trudności będzie można wyliczyć ogrom zrealizowanych
punktów? Nasuwa się pytanie, czy w tym wszystkim Bóg choć przez trochę czasu
otrzymał prawo zaistnienia? Czy nie lepiej byłoby zmniejszyć ilość modlitw, aby
w swej jakości stały się rzeczywiście uzewnętrznieniem modlącego się serca?
Szukając odpowiedzi, trzeba od
razu jasno stwierdzić, że najgłębszy problem nie tkwi w ewentualnej
dużej ilości przepisanych praktyk modlitewnych. Zmniejszenie ilości wcale nie
musiałoby oznaczać poprawy jakości. Gdzie więc znajduje się źródło, które
pozwoli nam rozwiązać zaistniały dylemat? Wielką pomocą jest bez wątpienia
modlitewna praktyka, którą od samego początku podejmowało wielu starożytnych
pustelników. Otóż przez cały dzień recytowali zewnętrznie tak
naprawdę tylko jedną formułę modlitewną. „Ojcze nasz”, „Zdrowaś
Mario” lub proste zdanie w rodzaju „Panie, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”.
Taka prostota bardzo łatwo dała się połączyć na przykład z pracą wyplatania
wiklinowych koszy. Rezultat okazywał się wspaniały. Poprzez zwykłą zewnętrzną
formę dokonywało się nieustanne wewnętrzne trwanie modlitewne przy Bogu. W ten
sposób było realizowane Chrystusowe wezwanie, aby nieustannie trwać na
modlitwie.
Ta wschodnia tradycja jest określana często
mianem „Modlitwy Jezusowej”. Także i teraz niektórzy pustelnicy w ten sposób
pięknie przeżywają spotkanie swego serca z Sercem Boga. Odsłania się najgłębszy
pokład tożsamości pustelnika. Pustelnik odchodzi od świata, aby oddać się
nieustannej modlitwie. Ideałem, do którego trzeba dążyć, nie jest „posiadanie
modlitw”, ale „bycie modlitwą”, jak pięknie wyraził to jeden ze współczesnych
pustelników. To rozróżnienie daje jednocześnie wiele światła dla każdego
chrześcijanina. Najważniejsze jest, aby poprzez zewnętrzną modlitwę wewnętrznie
trwać w Bogu i coraz głębiej z Nim jednoczyć się.
Tak naprawdę istnieje tylko jedna modlitwa,
która ewentualnie może wyrażać się w różnorakich zewnętrznych formach. Bardzo
ważne, aby u źródeł mieć pragnienie prostego zjednoczenia z Bogiem.
To zjednoczenie realizowane jest poprzez różnorodne formy modlitwy, sukcesywnie
podejmowane. Tym razem nie jest to już „bezduszne zaliczanie”, ale przeniknięte
miłością smakowanie Bożych tajemnic. Słowem, jest tylko jedna wewnętrzna
modlitwa, która stopniowo w miarę upływu dnia w różnoraki sposób się ujawnia.
Przypomina to nieustannie płonący płomień, który wciąż przybiera inne kształty
w zależności od podmuchu powietrza.
Gorąco pragnę, aby przez cały dzień taki płomień
płonął w mym nędznym sercu. Cieszę się, że w kolejnych godzinach może
przybierać różne kształty, nieraz nawet bardzo różnorodne w swym wyglądzie
zewnętrznym. I to co najważniejsze! Niechaj sam Duch Święty kształtuje swym
świętym podmuchem obraz tego samego i zarazem wciąż nowego Miłosnego Płomienia
Modlitwy…
29 lipca 2014 (J 11, 19-27)