W refleksjach nad współczesnym
społeczeństwem często pojawia się zagadnienie samotności. Jest to szczególnie
fenomen dużych miast, gdzie można mówić o swoistej aglomeracyjnej pustyni.
Jednocześnie problem samotności dotyka także ludzi żyjących w małych
miejscowościach i wioskach. Istnieje swoisty paradoks. Następuje nieustanny
wzrost środków i możliwości komunikacji międzyludzkiej, zarazem jednak zjawisko
samotności staje się coraz większym społecznym wyzwaniem.
Szukając rozwiązań, główny nurt poszukiwań idzie
w kierunku usuwania samotności. Pojawia się pytanie: co robić, żeby było coraz
mniej samotności? Tego typu rozumowanie milcząco zakłada, że samotność sama w
sobie jest czymś złym. Dlatego trzeba ją usuwać, ażeby człowiek był coraz
bardziej szczęśliwy. Organizuje się różne formy spotkań dla ludzi, aby mogli ze
sobą pobyć. Uwrażliwia się na drugiego człowieka, który istnieje obok.
Oczywiście to bardzo szlachetne działania. Ale
niejednokrotnie można odnieść wrażenie, że jest to tylko swoista kosmetyka i
odsuwanie rzeczywistego problemu. Zarazem pojawia się, używając sformułowania
Jana Pawła II, swoisty „błąd antropologiczny”. Ideał szczęścia utożsamiany jest
z brakiem samotności. Wnikając głębiej w istotę zagadnienia, trzeba bardzo
mocno powiedzieć, że problemem zasadniczym nie jest samotność. Samotność sama w
sobie jest egzystencjalnie czymś neutralnym: ani dobra ani zła. Serce dylematu
tkwi w tym, jak tę samotność przeżywamy. Co z tą samotnością robimy?
I tu właśnie ujawniają się dwie zasadnicze drogi,
które mogą zaistnieć. Na pierwszej drodze samotność jest przeżywana tylko na
poziomie ludzkim. Bóg w rzeczywistości nie istnieje. W rezultacie rodzi się w
człowieku bolesne doświadczenie pustki. Gdy człowiek otoczony jest przez innych
ludzi, ta próżnia staje się mniej dotkliwa. A nawet może na pewien czas być
odsunięta i starannie stłumiona. Gdy człowiek jest sam, rozmyśla o ostatnim
spotkaniu lub przygotowuje się do kolejnego. W pewnym momencie to jednak nie
wystarczy. Dlatego niektóre niezwykle popularne osoby popadły w uzależnienia.
Gdy wracały po koncertach lub programach, stawały twarzą w twarz wobec
przerażającej pustki „czterech ścian”.
Człowiek jest tak stworzony, że nie może żyć w
próżni. A próżnia staje się najbardziej bolesna, gdy ludzie już nie
wystarczają. Ewentualnie, gdy ich nie ma lub już odeszli. Samotność staje się
wtedy synonimem przekleństwa. Stąd wzięło się przekonanie, że samotność jest
zła. Ale to nie samotność jest zła, lecz fakt przeżywania jej bez Boga. Wówczas
w prostej linii rodzi się konieczność wypełnienia, często w połączeniu z chęcią
samozniszczenia. Na horyzoncie pojawiają się narkotyki, alkohol, nieustające
imprezy. Pewną zakamuflowaną formą uciekania od samotności jest obecnie
pracoholizm. Samotność bez Boga prowadzi więc do stopniowego samozniszczenia.
Następuje wchodzenie w stan piekła.
Druga droga polega na tym, że samotność
przeżywana jest z Bogiem. Wówczas zewnętrzny brak ludzi lub różnych środków
konsumpcji nie przeszkadza, ale wręcz pomaga. Doczesna pusta przestrzeń staje
się wspaniałą pomocą w łatwiejszym odkryciu i przeżywaniu Bożej obecności.
Życie pustelnika w szczególny sposób świadczy o tym, że samotność może być
niezwykłym narzędziem na drodze ku doświadczaniu szczęścia istnienia. Gdyby
samotność była sama w sobie zła, to pustelnik powinien być najbardziej
nieszczęśliwym człowiekiem. A przecież jest zupełnie inaczej. Także osoby bez
szczególnej konsekracji, ale żyjące samotnie z Bogiem, są pięknymi świadkami
twórczej mocy samotności. Na tej drodze, samotność nie utrudnia, ale
w bezcenny sposób pomaga w zdobywaniu coraz większego wewnętrznego pokoju.
Samotność staje się oknem, poprzez które wnika uszczęśliwiająca Boża Obecność.
Mówiąc precyzyjnie, człowiek przestaje być osamotniony, bo jest obecność Boga.
W tej obecności odnajduje się na nowo innych ludzi i cały świat.
Boże, niech doświadczenie samotności staje się konkretnym zaproszeniem do
spotkania z Tobą...
27 lipca 2014 (Mt 13, 44-52)